Tytuł naszej wycieczki, zaczerpnięty z gazety „Głos Narodu” z 1937 roku, pokazuje, że przedwojenny Kraków wcale nie należał do najbezpieczniejszych miast swojej epoki. Mniejszy niż Lwów czy Poznań, słabiej uprzemysłowiony niż Katowice czy Warszawa, bywał widownią spektakularnych kradzieży czy krwawych morderstw. Przed staniem się ofiarą zbrodni nie chronił ani stan społeczny, ani majątek, gdyż przestępcze instynkty właściwe były (i są) wszystkim warstwom społecznym, niezależnie od stanu posiadania.
Rabusie grasują w centrum Krakowa, czyli z Policją Państwową po międzywojennym Krakowie
Wstęp
Obiekty na trasie:
Brylanty pani Ciunkiewiczowej
Maria Ciunkiewiczowa z pewnością należała do kobiet umiejących owijać sobie mężczyzn wokół palca i wykorzystywać ich słabości. Trzykrotnie zamężna (pierwszy mąż zmarł niedługo po ślubie, z dwoma pozostałymi się rozwiodła), miała szereg kochanków, których pozycję umiejętnie wykorzystywała do pomnażania swojej fortuny. Zbiwszy majątek w Rosji w czasie I wojny światowej i wojny domowej, uratowała go wywożąc cenne precjoza do Wielkiej Brytanii, dzięki pomocy swego „znajomego”, a radzieckiego przedstawiciela dyplomatycznego w Zjednoczonym Królestwie, Leonida Borysowicza Krasina. Wielka Brytania nie służyła zdrowiu pani Ciunkiewiczowej, która niedługo później przeniosła się do Francji i kupiła majątek ziemski w Normandii, ale też grała na giełdzie i inwestowała. Trzeba oddać jej sprawiedliwość, że starała się ze swojego majątku wspierać żyjących w niedostatku na emigracji rodaków.
Z końcem 1931 roku Ciunkiewiczowa, pragnąc wyleczyć nadszarpnięte (także napaścią, której doświadczyła) zdrowie, pojawiła się w Polsce. Bawiła przez jakiś czas w Warszawie, zaś 19 stycznia 1932 roku wraz z przyjaciółką przyjechała do Krakowa, który miał być tylko przystankiem na drodze do Zakopanego. Obie panie zamieszkały w Grand Hotelu, a wyjazd planowały po dwóch dniach. I właśnie 21 stycznia 1932 roku Ciunkiewiczowa zgłosiła kradzież – dna jej obu waliz zostały przecięte, zniknęło zaś z nich:
– 13 futer sobolowych,
– 10 tysięcy franków francuskich,
– 650 tysięcy (Ciunkiewiczowa zmieniła potem zeznanie, zmniejszając kwotę do 6,5 tysiąca) funtów szterlingów,
– kilka garniturów brylantowej biżuterii.
Cały ten majątek objęty był polisą ubezpieczeniową znanej firmy Lloyd’s, opiewającą na łączną kwotę 3,8 miliona franków francuskich. Właśnie te kwoty, w porównaniu z dość spokojnym zachowaniem Ciunkiewiczowej, a także niektóre jej działania (np. wysłanie do Lloyd’sa znacznie szerszego spisu utraconego rzekomo majątku niż ten zgłoszony policji), doprowadziły śledczych do wniosku, że mamy tu do czynienia z próbą oszustwa ubezpieczeniowego, zaś cała kradzież była sfingowana. Opierano się oczywiście na poszlakach, bowiem majątek Ciunkiewiczowej, mimo swojej wartości, nie został zgłoszony do oclenia (dzięki wykorzystaniu przez nią znajomości z wracającym do ojczyzny polskim dyplomatą, który zabronił celnikom kontrolowania jej bagażu).
Wszystko to doprowadziło do zatrzymania Ciunkiewiczowej na miesiąc w areszcie, a 17 grudnia 1932 roku do skazania jej na 15 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 5 lat oraz 5 lat utraty praw obywatelskich i honorowych. Na procesie krakowska policja wskazywała na niefachowe przecięcie dna waliz (którego nie wykonałby żaden zawodowy złodziej, a raczej nieudolny amator, usiłujący sfingować kradzież), a biegli rozważali czy taka ilość futer może zmieścić się w dwóch walizach, co dało potem asumpt do żartów o wielkich damach, które wożą ze sobą dwie zmiany bielizny i 13 futer.
Pomimo prób Ciunkiewiczowej nie udało się zmienić wyroku, zaś swoją sytuację pogorszyła próbą sfingowania dowodów kradzieży, za co została skazana w sierpniu 1934 roku na kolejne półtora roku więzienia. Wniosek o wznowienie postępowania (pisany przez znakomitego adwokata Zygmunta Hofmokl-Ostrowskiego) nie został rozpatrzony przed wybuchem wojny. Sama Ciunkiewiczowa zmarła w Warszawie w 1943 roku. Wszystko wskazuje na to, że żyjąc ponad stan, poważnie się zadłużyła, zaś rzekoma kradzież miała być próbą polepszenia własnej kondycji majątkowej dzięki odszkodowaniu.
Sprawa Maliszów
Przy ulicy Pańskiej 11 (dzisiaj noszącej imię Marii Skłodowskiej-Curie), na drugim piętrze mieszkało starsze, dość zasobne małżeństwo Süskindów – Michał i Helena wraz z niezamężną córką, Eugenią. Ponieważ czasy były dość ciężkie – Wielki Kryzys dochodził do swego szczytu – rodzina postanowiła dorobić, wynajmując jeden z pokojów.
Jesienią 1933 roku wśród chętnych do wynajmu pojawił się mężczyzna przedstawiający się nazwiskiem Rotter, który oświadczył, że wynajmie pokój na potrzeby swojej znajomej, studentki ASP, Salomei Seleckiej. Wpłacił zadatek, zaś 2 października miał zjawić się wraz z Selecką, by uiścić resztę należności i pomóc się jej urządzić w pokoju.
Rzeczywiście, w wyznaczonym dniu oboje pojawili się na progu mieszkania Süskindów. Jednak gospodarze zatrzymali ich w kuchni, żądając uiszczenia kwoty czynszu za cały miesiąc z góry, obawiając się, że padną ofiarą oszustwa. Rotter z Selecką uspokajali ich, że zaraz przyjdzie listonosz z przekazem i wpłacą obiecaną kwotę. W chwilę później do mieszkania zawitał listonosz, twierdzący, że ma przekaz dla pani Seleckiej. Süskindowie zażądali, by podjęła go przy nich, w kuchni. Gdy zaczęła podpisywać blankiet – gruchnął strzał. To Rotter położył trupem listonosza Walentego Przebindę, następnie oddał trzy strzały do Michała Süskinda, zabijając również i jego. Przerażone matka i córka rzuciły się do ucieczki amfiladą pokojów, a za nimi pognali napastnicy (do ataku przyłączyła się Selecka). Helena Süskindowa padła od kuli, dobito ją ciosami kolby rewolweru oraz doduszono kołdrą. Omdlała od ran Eugenia przeżyła. Napastnicy porwali torbę listonosza, w której znajdowało się przeszło 18 tysięcy złotych.
Wkrótce potem z jednego z dołów kloacznych śledczy wyciągnięli pustą torbę listonosza oraz męski płaszcz. Nietypowy rewolwer użyty przez sprawców (o którym wieści pojawiły się w prasie) zainteresował kioskarza z ulicy Rakowieckiej. Zgłosił się na policję, informując, że taki właśnie rewolwer zastawił niedawno u niego niejaki Jan Malisz. Okazało się, że był notowany przez Policję Państwową jeszcze w czasie zajść krakowskich w 1923 roku. Pobrano od niego wówczas próbkę pisma, która okazała się identyczna z pismem z przekazu dla rzekomej Seleckiej.
Bez większych problemów policjanci ustalili adres matki Malisza. Przekazano jej, celowo wprowadzając w błąd, informację, że jej syna znaleziono nad Wisłą i zachodzi podejrzenie, że mógł utonąć. Kobieta zidentyfikowała płaszcz należący do Jana Malisza. Wkrótce potem pokazano jej przekaz, który również zidentyfikowała jako pisany przez jej syna.
W tym momencie śledztwo nabrało tempa. Okazało się, że rzekoma „Selecka” to tak naprawdę żona Malisza, Maria z domu Węgrzyn. Oboje byli bezrobotni, a sam Malisz, pomimo że był zdolnym fotografem i miał umiejętności plastyczne, nie potrafił poradzić sobie w czasach kryzysu, co zapewne pchnęło go na drogę zbrodni. Znalezienie obojga poszukiwanych nie było trudne – 12 października 1933 roku Malisza aresztowano w Katowicach, zaś jego żonę w Rabce.
Oboje sądzeni byli w trybie doraźnym, zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami. Tym samym proces nie mógł posłużyć dokładnej ocenie dowodów, a zwłaszcza poczytalności obojga sprawców. Nic więc dziwnego, że 4 listopada oboje skazani zostali na karę śmierci. Telefonicznie (na wysyłanie pisemnej prośby nie było czasu) prezydent RP złagodził karę Marii Maliszowej, zamieniając jej karę na dożywotnie pozbawienie wolności. Odsiadkę skończyła, jak większość więźniów, wraz z wybuchem wojny. Zmarła w 1946 roku.
Kradzież obrazu Lorenza Lotta
W pięknym pałacu położonym przy ulicy Andrzeja Potockiego 10 (obecnie ulica Westerplatte) zamieszkiwał w 1933 roku ostatni potomek arystokratycznego rodu – Franciszek Ksawery hrabia Pusłowski, dyplomata, kolekcjoner i dziedzic sporej fortuny, w tym także wielkiej kolekcji dzieł sztuki. Wśród nich znajdował się obraz renesansowego włoskiego malarza Lorenza Lotta Adoracja Dzieciątka, perła kolekcji hrabiego, wyceniana (w tamtych czasach) na od 50 do 100 tysięcy złotych.
Hrabia Pusłowski trzymał obraz (wraz z większością swojej kolekcji) na drugim piętrze pałacu, które sam zamieszkiwał. Jego kolekcja znana była w świecie, sam hrabia nie wprowadził w pałacu dodatkowych środków bezpieczeństwa, wynajmując na przykład pierwsze piętro przyjezdnym rodzinom, które zatrzymywały się w Krakowie.
2 października 1933 roku (a więc w tym samym dniu, w którym kilkadziesiąt metrów dalej rozgrywał się dramat Süskindów i listonosza Przebindy) hrabia Pusłowski wrócił do domu po krótkiej nieobecności i odkrył leżącą na fotelu w bibliotece na drugim piętrze ramę obrazu Lotta.
Oczywiście tak zuchwała kradzież była bodźcem do działania dla komórek śledczych Policji Państwowej. Podejrzewano działanie wyspecjalizowanego gangu złodziei dzieł sztuki, tym bardziej, że ofiarą podobnych włamań padło kilka małopolskich kolekcji. Niebawem ujęto szajkę złodziei, na czele której stał introligator Stanisław Kania, oprawiający między innymi książki hrabiego Pusłowskiego. Nie udało się jednak odnaleźć obrazu Lotta ani powiązać przestępców z kradzieżą w pałacu.
Przełom w śledztwie pojawił się dopiero pod koniec marca 1934 roku, kiedy do antykwariatu Izaaka Horowitza przy ulicy Wiślnej 10 zgłosił się mężczyzna, przynosząc do wyceny nieduży (29 x 40 cm) obraz malowany na drewnie. Malarz Stanisław Pochwalski, który pomagał Horowitzowi wyceniać dzieła, zidentyfikował obraz jako poszukiwane arcydzieło Lotta. Obaj panowie pospiesznie zawiadomili policję, która aresztowała mężczyznę oraz jego siostrę – robotnicę z Zalesia pod Kobierzynem, Zofię Berowską.
Jesienią 1933 roku Berowska pracowała przy rozbiórce starych austriackich fortyfikacji przy ulicy Okopy. Przechodząc w okolicy Ogrodu Botanicznego, znalazła położony na murze niewielki obraz, który wzięła do domu i powiesiła na ścianie jako typowy „święty obrazek”. Dopiero po jakimś czasie zainteresował się nim jej brat, który uznał, że może mieć pewną wartość. Tą drogą obraz trafił do antykwariatu Horowitza, a potem do właściciela. Berowską i jej brata uwolniono, zaś sprawcy największej krakowskiej kradzieży pozostają do dziś niewykryci.
Morderstwo Anny Garncarzówny
14 maja 1932 roku mieszkający przy ulicy Andrzeja Potockiego 12 (dziś ulica Westerplatte) dr Józef Nüssenfeld, wracając do domu, dokonał makabrycznego odkrycia. Na podłodze znalazł zwłoki swojej służącej, Anny Garncarzówny, uduszonej przez nieznanych sprawców. Z domu skradziono 10 tysięcy złotych w gotówce, dwa złote zegarki, kilka precjozów, ordery należące do Nüssenfelda oraz 150 złotych monet 20-dolarowych. Wartość łupu oceniano na niebagatelną wówczas kwotę 130 tysięcy złotych.
Brakowało świadków zdarzenia, doktor Nüssenfeld był kawalerem, w momencie zdarzenia przebywał w pracy. Sąsiedzi zeznali, że około godziny 10 rano słyszeli jakieś krzyki, ale nie potrafili podać szczegółów. Wobec braku punktów zaczepienia policja przyjrzała się otoczeniu zamordowanej i jej pryncypała. Wśród znajomych służącej pojawiała się niejaka Michalikowa, osoba o niezbyt dobrej reputacji, żyjąca z mężczyzną nazwiskiem Henryk Wanat. Śledczy ustalili, że niedługo po morderstwie Wanat (mieszkający w ziemiance przy ulicy Rakowieckiej) płacił złotą 20-dolarówką. Aresztowano go niezwłocznie. Podczas śledztwa wskazał niejakiego Jana Dońca jako osobę, która wręczyła mu pieniądze.
Dońca również aresztowano, ten zaś dość szybko przyznał się i wskazał wspólników zbrodni. Ku zdumieniu policjantów było nimi dwóch studentów ASP: Władysław Bobrzecki (znający doktora Nüssenfelda dzięki żonie, która była sekretarką w Towarzystwie Lekarskim) oraz Kazimierz Schenkirzyk. Bobrzecki namówił Schenkirzyka i Dońca do wspólnego napadu. Początkowo przestępcy planowali, by Doniec uwiódł służącą doktora i w ten sposób uzyskał dostęp do jego mieszkania. Gdy Garncarzówna odrzuciła umizgi Dońca, szajka zmodyfikowała plan – bandyci dostali się do mieszkania pod pozorem dostarczenia paczki. Rzucili się na służącą, która stawiała opór, nie miała jednak szans wobec trójki mężczyzn. Bobrzecki dodusił konająca ofiarę pętlą z lekarskiego fartucha, chciał ją jeszcze dobić strzałem z rewolweru, jednak broń nie wypaliła.
Przestępcy ukryli łup, zakopując go w okolicy kopca Kościuszki, jednak od samego początku wzajemnie się okradali. W ten sposób doszło do dekonspiracji – część łupu wydobył Doniec z pomocą Wanata, oddając temu ostatniemu kilka złotych monet. Najwięcej kontrowersji wzbudziło aresztowanie studentów ASP – Policja Państwowa uszanowała uczelnię, zgodnie z prawem nie wchodząc w jej mury. Bandyci widzieli, że na placu Matejki czekają na nich policjanci i długo odwlekali wyjście z budynku, jednak ostatecznie musieli oddać się w ręce sprawiedliwości.
W pierwszym procesie, który odbył się w czerwcu 1932 roku, rada przysięgłych głosowała za uznaniem sprawców winnymi nieumyślnego zabójstwa, co wzbudziło olbrzymie oburzenie społeczne i doprowadziło do odrzucenia werdyktu (zgodnie z obowiązującym prawem) przez sąd. W powtórnym procesie we wrześniu tego samego roku rada przysięgłych powtórzyła swoją opinię, do której tym razem przychylił się przewodniczący. Bobrzeckiego skazano na 14 lat pozbawienia wolności, Dońca na 12 lat, zaś Schenkirzyka na 10 lat. Pierwszy z nich zaginął w latach wojny, drugi po wojnie został drobnym złodziejaszkiem i zmarł (dożywszy późnej starości) w Kocmyrzowie. Trzeci, jako Tadeusz Pachel-Sumerski został znanym plastykiem, uzyskał amnestię od prezydenta Bieruta i aktywnie działał w środowisku plastyków (związanych z nową władzą) na Pomorzu. Doktor Józef Nüssenfeld wyprowadził się z mieszkania naznaczonego tragedią. Doświadczony pobytem w czasie wojny w niemieckich obozach koncentracyjnych w Płaszowie i Mauthausen, po jej zakończeniu wrócił do leczenia ludzi w Krakowie. Zmarł w 1956 roku.
Napad na Jana Kozierowskiego, parasolnika
Kiedy wczesnym wieczorem 31 sierpnia 1937 roku dwóch klientów pojawiło się w suterenie parasolnika Jana Kozierowskiego, znajdującej się przy ulicy Andrzeja Potockiego 13 (obecnie ulica Westerplatte), nic nie zapowiadało krwawego finału tej wizyty. Jednak zamiast kupować lub naprawiać parasol, przybysze rzucili się na 87-letniego właściciela lokalu, chcąc go udusić. Krzepki starzec nie dał się bandytom i z pomocą swojego psa przegonił ich na ulicę. Przestępcy uciekali w kierunku dworca kolejowego. Ścigał ich posterunkowy Karol Zakrzewski. Przy Hotelu Europejskim jednego z uciekinierów próbował powstrzymać przypadkowy przechodzień, niestety bandyci śmiertelnie go postrzelili. Po pościgu – w trakcie którego bandyci kluczyli w rejonie ulic Radziwiłlowskiej, Pańskiej, Potockiego i Kopernika – jeden z nich (postrzelony wcześniej przez posterunkowego Zakrzewskiego) został skutecznie znokautowany laską przez przechodnia, urzędnika Tadeusza Jaworskiego.
Zatrzymanym zbirem okazał się zbiegły z więzienia w Rzeszowie włamywacz Stanisław Żelazny, zaś przypadkową ofiarą jego ucieczki kelner Marcin Gądek. Nie udało się zatrzymać współtowarzysza Żelaznego, który bronił się przed wydaniem kolegi. Dopiero ponad dwa tygodnie później posterunkowi Kopaczyński i Hołda, w czasie poszukiwania pewnego krakowskiego oszusta na ulicy Czarnowiejskiej, natknęli się na osobnika przedstawiającego się jako Ryszard Brenner. Ponieważ jego tożsamość wydawała się policjantom podejrzana, zażądali, by udał się z nimi do komendy policji na ulicy Siemiradzkiego. Tuż przed wejściem do budynku mężczyzna odwrócił się do eskortujących go policjantów i oddał do nich strzały z ukrywanej broni. Zginął posterunkowy Kopaczyński, zaś posterunkowy Hołda został ranny.
Bandyta rzucił się do ucieczki w kierunku kopca Kościuszki, porywając po drodze wóz konny. Policjanci ścigali go samochodami i na motocyklach. Obie strony ostrzeliwały się wzajemnie w trakcie pościgu, budząc popłoch krakowian. W rejonie ulicy Piastowskiej ścigający zajechali drogę bandycie, który zeskoczył z wozu i rzucił się do dalszej ucieczki pieszo. Jednak pętla pościgu zaciskała się, włączyli się do niego również policjanci z komisariatu przy ulicy Kościuszki oraz żołnierze odbywający w pobliżu ćwiczenia.
Raniony bandyta, okrążony przez ścigających, popełnił samobójstwo. Okazało się, że był to znany policji notoryczny przestępca Aron Schwarz. Jego kompan Stanisław Żelazny został skazany po krótkim procesie w grudniu 1937 roku na karę śmieci, którą na wiosnę następnego roku wykonano.
Zakład Medycyny Sądowej
Krakowski Zakład Medycyny Sądowej to nie tylko najstarsza tego typu placówka w Polsce, ale także miejsce pracy największych luminarzy tej dyscypliny w historii nauki polskiej. Powołana w 1804 roku jako „Katedra medyczney policyi i sądowey medycyny” działa (pomimo przeprowadzek i przekształceń) nieprzerwanie do czasów dzisiejszych, wciąż służąc wymiarowi sprawiedliwości fachową pomocą.
W katedrze pracowało wielu wybitnych uczonych, ale największą sławę osiągnęło trzech następujących po sobie profesorów: Leon Blumenstok-Halban (1838–1897), Leon Wachholz (1867–1942) oraz Jan Stanisław Olbrycht (1886–1968). Kierujący katedrą od 1895 roku profesor Wachholz mógł prowadzić działalność w nowo otwartym budynku Collegium Medicum przy ulicy Grzegórzeckiej 16. Wzniesiony według projektu Józefa Sarego i mieszczący również inne katedry gmach, był jednym z najnowocześniejszych tego typu budowli w całym austro-węgierskim imperium.
Krakowscy medycy sądowi pomogli wymiarowi sprawiedliwości w wielu sprawach, czasem ich opinie miały moc przeważającą. Tak było chociażby podczas drugiego (krakowskiego) procesu Rity Gorgonowej, oskarżonej o zamordowanie córki swojego partnera życiowego, inżyniera Henryka Zaremby. W czasie trwającego wiosną 1933 roku procesu przeważającą rolę odegrała opinia profesora Olbrychta, która wskazywała na Gorgonową jako sprawczynię zbrodni.
Na Grzegórzeckiej 16 opiniowano sprawy równie okrutne, choć budzące znacznie mniej kontrowersji. Przykładem może być morderstwo Zofii Frontczak (po mężu Paluch), modelki między innymi Wojciecha Kossaka i Piotra Stachowicza, nazywanej „piękną Zośką”. Uciekła latem 1926 roku od swojego okrutnego i kłótliwego męża Macieja i zamieszkała w mieście. Musiała jednak regularnie wyprawiać się do ich wspólnego gospodarstwa po jedzenie ze wspólnego gospodarstwa oraz po przyznane jej przez sąd alimenty. Z jednej z takich wypraw, w połowie maja 1927 roku, nie powróciła. Zaniepokojeni krewni i znajomi zaczęli jej bezskutecznie szukać (policja włączyła się dopiero po kilku dniach). Dopiero gdy z przepływającej w pobliżu rzeczki Dłubni zaczęto wyławiać rozkawałkowane ludzkie szczątki, sprawa nabrała tempa.
Dzięki badaniom prowadzonym między innymi przez profesora Olbrychta, udało się ustalić wzrost, wiek oraz kolor włosów denatki (choć jej głowy nigdy nie odnaleziono). Wszystko to pasowało idealnie do rysopisu „pięknej Zośki”. Dodatkowo w gospodarstwie Paluchów zabezpieczono ślady, które, jak potwierdzili potem profesorowie Wachholz i Olbrycht, okazały się plamami krwi. Wszystko to doprowadziło do skazania Palucha na karę 15 lat więzienia (obniżoną później do 12). Sam sprawca po kilku latach odsiadki, nie mając już nic do stracenia, przyznał się do zabójstwa żony.
Spółka „Ryba”
Przyczyną przestępstw mogą być całkiem legalne praktyki rynkowe, które przez nieuczciwych przedsiębiorców mogą być wykorzystywane do rujnowania kontrahentów. Według podobnego schematu działali bracia Abraham i Mojżesz Kalfusowie, właściciele założonej na początku lat 30. spółki „Ryba”. Okolice Zatora, od stuleci słynące ze stawów rybnych, znalazły się w granicach województwa krakowskiego – a wojewódzkie miasto było dla nich rynkiem zbytu. Handlem zajmował się szereg spółek, na czele z największą z nich spółką „HanRyb”.
Bracia Kalfusowie postawili na siłę pieniądza. Udało im się ściągnąć do własnej firmy Nachmana Schneidera, najzdolniejszego z handlowców konkurencji, jednocześnie rozpoczęli agresywną politykę „skupowania” ryb od hodowców, stając się de facto jedynym pośrednikiem pomiędzy nimi a sprzedawcami detalicznymi. Tym ostatnim spółka „Ryba” dyktowała wysokie ceny, żądając jednocześnie odpowiednich prowizji od sprzedanych ryb oraz nakładając wysokie kary dla handlowców, którzy na własną rękę próbowali handlować poza kartelem.
Jednym z tak prześladowanych przedsiębiorców był Bernard Schretter z Oświęcimia, potomek tamtejszej rodziny kupieckiej z tradycjami. Polityka handlowa braci Kalfusów (w tym podnoszenie cen odkupu ryb wbrew wcześniej zawartym umowom) doprowadziły go na skraj bankructwa, zmuszając do sprzedaży nawet rodzinnego domu. Zdesperowany Schretter pojawił się 10 grudnia 1933 roku w siedzibie spółki przy ulicy św. Gertrudy 19.
Przywiedziony do ostateczności nieudanymi próbami porozumienia się z monopolistami, mężczyzna wtargnął do biura spółki, strzelając z pistoletu do pracowników „Ryby”. Od kul Schrettera zginął na miejscu Abraham Kalfus, wkrótce potem zmarł ciężko ranny Nachman Schneider, a Mojżesz Kalfus został ranny. Schretter po dokonaniu zemsty, w akcie desperacji odebrał sobie życie.
Sprawa z policyjnego punktu widzenia wydawała się prosta, jednak zagadką pozostawał los pieniędzy, które miały się znajdować w momencie strzelaniny na stole w biurze spółki, a których nie znalazła przybyła na miejsce policja. Podejrzewano pozostałych pracowników „Ryby”, obecnych na miejscu zdarzenia (przeżyli strzelaninę nietknięci), jednakże wytłumaczenie było jeszcze ciekawsze. Potężną kwotę (ponad 7 tysięcy złotych) zwróciła służąca Schneidera, Anna Szotówna. Feralnego dnia przyszła na chwilę z nieodległego mieszkania swojego chlebodawcy, chcąc przynieść mu pieniądze i rozkład jazdy w związku z wyjazdem służbowym Schneidera. Do biura spółki weszła tuż po strzelaninie, a widząc trupy i stół zasłany gotówką, zabrała ją, po czym lojalnie odniosła żonie swojego chlebodawcy. Przedsiębiorcze kobiety ujawniły ten fakt dopiero w obliczu trwającego śledztwa w sprawie kradzieży gotówki. Los właścicieli spółki „Ryba” posłużył jako medialny argument w walce kupców detalicznych z kartelami – jednak to zupełnie inna historia.
Areszt „Pod Telegrafem”
Pałac Górków, mieszczący dzisiaj siedzibę Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków, nie był może sceną krwawej zbrodni, gościł jednak w swoich murach wielu ciekawych lokatorów, w tym sprawców kilku ze wspomnianych tutaj przestępstw. Od II połowy XIX wieku mieścił się tutaj bowiem areszt miejski, znany jako dom „Pod Telegrafem”. Czy nazwa ta wzięła się od mieszczącego się w tych murach biura telegraficznego, czy też od równie „telegraficznego” sposobu obsługi aresztantów (którzy przebywali tutaj stosunkowo krótko) – trudno dzisiaj stwierdzić. Dość wspomnieć, że z policją i śledztwami historia budynku została związana na ponad 100 lat. W okresie międzywojennym miały tu siedzibę między innymi Wydział Śledczy Komendy Policji Państwowej Kraków-miasto (do 1934 roku), później jego ekspozytura oraz nieodmiennie – areszt.
W ciągu długiego okresu istnienia aresztu „gościli” w nim nie tylko przestępcy. W burzliwych latach 1846–1848 „Pod Telegraf” trafiali również polscy patrioci, na przykład Karol Szajnocha, Władysław Ludwik Anczyc czy Marcin Borelowski. W 1903 roku trafił tutaj pracownik Banku Slavia Jaroslav Hašek, którego pobyt upamiętnia stosowna tablica. Oprócz tego miejsce to było tradycyjnym punktem, w którym poddawano kontroli sanitarno-wenerologicznej zatrzymane prostytutki. Jeszcze do lat 80. XX wieku funkcjonowała tu przychodnia wenerologiczna.
Strzały pod więzieniem
Gmach dawnego kościoła św. Michała wraz klasztorem, położony przy zbiegu ulic Poselskiej i Senackiej, do 1797 roku należał do zakonu karmelitów. Później, gdy władze austriackie odebrały go zakonnikom, niszczał, aż w latach 70. XIX wieku przebudowano go na potrzeby c.k. Sądu Krajowego. Od lat 90. XIX wieku aż do początku lat 50. następnego stulecia część budynków była siedzibą więzienia, znanego wśród krakowian jako „Święty Michał”.
W części mieszczącej sąd odbywały się słynne krakowskie procesy, budzące emocje nobliwych mieszkańców miasta. Z racji ograniczonej ilości miejsc największe z nich były biletowane. Jednak 21 sierpnia 1931 roku okolica rozbrzmiała echem wystrzałów.
Oto policyjni wywiadowcy eskortowali spod „Telegrafu” zatrzymanego (po pościgu ze strzelaniną) Romana Michalskiego, jednego ze sprawców dokonanego dwie noce wcześniej włamania do siedziby firmy Berson, zakończonego zrabowaniem z kasy firmy 25 tysięcy złotych. Tuż przed gmachem, w którym na sprawcę czekał sędzia śledczy, wywiadowców zaatakowali kompani Michalskiego, August Makowicz i Franciszek Mikołajczyk. Od kul padli ciężko ranni Michał Mikrut i Jan Bukowski (zmarł później na skutek obrażeń), lżej ranny został wywiadowca Kazimierz Witkowski.
Bandyci uciekli na ulicę Straszewskiego, a stamtąd porwaną dorożką w kierunku ulicy Syrokomli. Na ich trasie pojawił się posterunkowy Włoch, który otworzył ogień do bandytów, zmuszając ich do ucieczki na piechotę. Udało mu się postrzelić Mikołajczyka, którego zatrzymał, zaś innych sprawców wkrótce ujęli przeczesujący Kraków policjanci. Powód desperackiego napadu pod samym sądem był prosty – Michalski ukrył łup z napadu, dlatego pozostali sprawcy chcieli wydobyć swego kompana z rąk policji. Plan, jakkolwiek śmiały, nie powiódł się – podobnie jak późniejsza próba samobójcza Makowicza. Po wszystkich przestępców upomniała się sprawiedliwość, której siedzibą był gmach św. Michała.