Wytwarzane dawnymi metodami wyroby rzemiosła ludowego, miejscowe i importowane z innych ośrodków, dziś znalazły swe miejsce w muzeach i skansenach. W ten sposób uratowano też niektóre „dawne drewniane fabryki” i ich urządzenia.
Olejarstwo
Maślnice z drewnianych klepek, połączonych obręczami z metalu, nazywane też maśnicami (Orawa), maślnicami Babiogórcy), kiernickami (Podhale), znajdowały się w każdej kuchni wiejskiej, wśród innych niezbędnych na co dzień naczyń bednarskich. Gospodynie ubijały w nich zebraną z mleka śmietanę, uzyskując masło. Z czasem oprócz maślnic z drewnianym tłokiem pojawiły się także wygodniejsze w obsłudze maślnice na korbę, np. na Orawie, w latach międzywojennych XX wieku.
Jednak zwyczajowo, w poście, zamiast tłuszczu zwierzęcego, np. masła, używano na wsiach oleju lnianego.
Budynki olejarni aż do mniej więcej połowy XX wieku były wpisane w krajobraz wsi. Były zlokalizowane, podobnie jak inne warsztaty przemysłu wiejskiego, nad rzekami i wartkimi potokami.
Olejarnie ożywały w okresie zimowym, najczęściej w styczniu i lutym, gdyż olej lniany był używany na wsiach jako omasta w czasie Wielkiego Postu. Wtedy, stosując się do nakazów religijnych, nie używano tłuszczów zwierzęcych. Schodzili się w olejarniach umówieni wcześniej sąsiedzi, by z przyniesionego przez każdego z nich siemienia lnianego, wspólnie „bić olej”. W budynku olejarni znajdowały się dwa główne urządzenia drewniane, pokaźnych rozmiarów: stępor, którym poruszało ręcznie przeważnie kilku mężczyzn, tłukąc siemię lniane na miazgę i również uruchamiana pracą rąk prasa do wyciskania oleju z rozdrobnionej już masy, do której dodawano niewielką ilość wody. Podczas pracy tych sporych rozmiarów urządzeń „przy każdym uderzeniu olejarnia się trzęsła, a głuchy pomruk rozchodził się po wsi”, co trwało zwykle jednorazowo około kilku godzin. Pracą kierował właściciel warsztatu, który za udostępnienie olejarni i swoją pracę otrzymywał zapłatę.
Próżno dziś szukać charakterystycznych budynków olejarni wzdłuż rzek i potoków. Zawód olejarza przestał być przydatny, zanikło zapotrzebowanie na olej lniany używany dawniej jako popularny produkt spożywczy, a także do wyrobu farb, konserwacji skór, oświetlania (świecono nim w kagankach).
Kowalstwo
W XIX wieku kowale na wsi, podobnie jak młynarze, często należeli do najzamożniejszej grupy gospodarzy, byli rzemieślnikami bardzo szanowanymi, a ich zawód był dziedziczony w rodzinie przez synów, braci. Większość z nich trudniła się także innymi zajęciami, na przykład uprawiali ziemię, bywali także kołodziejami czy stolarzami. Zbudowane z okrągłych belek na zrąb drewniane kuźnie były najczęściej niewielkimi budynkami (na przykład 4 x 4m) z wysuniętym daszkiem, pod którym kowal wykonywał niektóre prace, tu też gromadzili się jego klienci w razie niepogody. Kuźnie stały blisko wody, zazwyczaj w miejscach ruchliwych, przy głównych drogach, gdzie były łatwo dostępne, a i można było podkuć w nich konia w razie potrzeby.
Kowalami bywali też często Cyganie, początkowo roboty kowalskie wykonywali dorywczo, jako Cyganie wędrowni, z czasem dorobili się własnych kuźni. Jak pisze Adam Bartosz, na Podkarpaciu aż do II wojny światowej Cyganie tak powszechnie zajmowali się kowalstwem, że często słowo Cygan i kowal stawały się synonimami, a zapotrzebowanie na wyroby kowalskie stało się bezpośrednią przyczyną, dla której osiedlono Cyganów na polskim Spiszu. Byli mistrzami w wyrobie kutych kotłów, patelni, motyk i innych narzędzi. Kuźnie pracowały na potrzeby mieszkańców wioski i okolicy, ale zimą, kiedy nie było roboty, Cyganie udawali się pieszo na jarmarki z wykonanymi przez siebie wyrobami kowalskimi, nieraz do odległych miast i miasteczek. Według badań Adama Bartosza, przed I wojną światową docierali z towarem na jarmarki między innymi do Jabłonki, Czarnego Dunajca, Starej Spiskiej Wsi czy Kieżmarku. W tym okresie byli na jarmarkach niemal wyłącznymi kowalami.
Nad brzegami Dunajca i potoku Łopusznianka w Łopusznej koło Nowego Targu pod koniec XIX wieku swoje warsztaty miało czterech kowali („okuwają oni koła, ostrza, kosy itp.”), w tym trzy należały do miejscowych gospodarzy, jedna do Cygana, „który z całą swoją rodziną w kuźni mieszka”, pisze Cercha. W niewielkim budynku kuźni stało, zwykle w kącie, kamienne lub zbudowane z cegły palenisko ze skórzanym miechem, osadzone w drewnianych pniach, wkopane w ziemię imadła i kowadła, narzędzia: młotki, kleszcze, przecinaki, świdry.
Folusznictwo
„Gdy folusz jest w ruchu, słychać nieustannie rytmiczny stukot stęporów opadających i uderzających w miechowate wyżłobienia stępy” – pisał obrazowo Tadeusz Seweryn. Odgłos ten w wielu miejscowościach można było słyszeć powszechnie jeszcze w XIX wieku nad rzekami i wartkimi potokami, gdyż tam ulokowane były zakłady rzemieślnicze, których urządzenia napędzano kołem wodnym, a jednym z nich był folusz. W wielu wioskach, na przykład na Podhalu, niemal w każdym domu gospodynie tkały zimą płótno wełniane, a następnie zawoziły je do folusza, jak w Łopusznej koło Nowego Targu, do Maciasza na Niżny Zarębek, gdzie aż do II wojny światowej nad Łopusznianką funkcjonował folusz (obecnie w skansenie w Zubrzycy Górnej). W Jurgowie na Spiszu, znanym ośrodku tkackim, pracowały dwa folusze, z których jeden czynny był jeszcze w latach 60. XX wieku.
Właściciel folusza – folusznik – zajmował się zbijaniem samodziału wełnianego na sukno. Jak piszą Jan i Stefan Reychmanowie, przez całą noc przed folowaniem trzeba było palić ogień pod kociołkiem. Tu, nad rzeką, w drewnianym budynku folusza, w chłopskim zakładzie przemysłowym, w półmroku rozświetlonym ogniem płonącym na kamiennym piecyku, pod wpływem wrzącej wody gotującej w kotle na kamiennym piecu doprowadzanej rynienką do zagłębienia stępy, czyli leżącego na ziemi grubego bala jodłowego, w której leżał wełniany materiał ułożony w harmonijkę, i uderzania stęporem, wełniany materiał kurczył się, a przy tym gęstniał i stawał się coraz grubszy.
Jak podają Reychmanowie, folusz był w stanie przerabiać w ciągu 24 godzin około 30 m nieurobionej, rzadkiej tkaniny, wykonanej w domowych warsztatach i przyniesionej przez właścicieli do folusznika; z tej ilości uzyskiwano zaledwie około 16 m gotowego. Mówiło się o folusznikach, że „żyją z tego, co komu ubędzie”, gdyż pod wpływem folowania ubywało około 30–50% dostarczonej przez gospodarza tkaniny. Sfolowany materiał wełniany folusznik czyścił, a potem suszył na słońcu. Za gotowe sukno właściciel folusza pobierał opłatę. Jak podają Reychmanowie, w foluszu na polanie Roztoki w Witowie przed I wojną światową płacono folusznikowi dwie sóstki, czyli 40 halerzy od wyrobionej siągi.
Folusznicy nie pracowali przez cały rok, ale sezonowo, zamarznięte rzeki czy potoki także utrudniały uruchomienie koła wodnego, zimą trzeba było rozbijać zamarzniętą w drewnianych korytach wodę żelaznymi młotami. Przeszkodą bywały również powodzie, które niszczyły folusze. Czasem folusze zamieniane były na inne wiejskie zakłady, na przykład folusz w Podczerwonem zamieniono na młyn jeszcze w okresie międzywojennym.