Jego zegary słoneczne zdobią najważniejsze wieże i mury Polski i Europy. Powiedzieć o nim, że był osobą barwną, to jak pochwalić Einsteina, że był niezłym fizykiem. Nie bez kozery Tadeusza Przypkowskiego, jednego z najlepszych gnomoników stulecia, nazywano ostatnim polskim Sarmatą.

„Dni nasze niczym cień na ziemi mijają bez zwłoki” – brzmi w tłumaczeniu cytat z Wulgaty, który Tadeusz Przypkowski umieścił na zegarze słonecznym, znajdującym się na wieży kościoła Mariackiego w Krakowie. „Lżejsza jest strata rzeczy niż strata czasu” – wypisał na innym „słoneczniku”, który zrobił w wirydarzu opactwa cystersów w Jędrzejowie, miasteczku, z którego pochodził i gdzie wraz z ojcem założył jedną z trzech najwspanialszych w świecie kolekcji zegarów. Robił zegary słoneczne dla najpiękniejszych polskich i europejskich kościołów, zamków i placów, nie wyłączając Królewskiego Obserwatorium Astronomicznego w Greenwich.

Pasją do czasomierzy zaraził go ojciec Feliks, lekarz w Jędrzejowie. Przypkowscy osiedli w tym mieście na początku XIX wieku, kupili dom w rynku. Piotr Andrzej Przypkowski, producent mydła i świec, dziadek Tadeusza, ufundował w miasteczku kaplicę przy kościele parafialnym i kazał wędrownemu malarzowi wymalować na niej zegar słoneczny. Malarz był jednak dyletantem w dziedzinie czasomierzy. „Słonecznik”, który stworzył nigdy nie pokazywał właściwej godziny. Stworzenie działającego zegara słonecznego wymaga bowiem znajomości gnomoniki oraz wykonania skomplikowanych obliczeń. Feliks, ojciec Tadeusza, zaczął studiować astronomię, by naprawić zegar z kaplicy. Tę wiedzę oraz pasję gromadzenia zabytkowych zegarów przekazał synowi.

Tadeusz urodził się w 1905 roku. Studiował w Krakowie historię oraz historię sztuki. Jeszcze przed wojną zjeździł niemal całą Europę. Bywał w towarzystwie, malowała go Olga Boznańska. Zalecał się do Moniki Żeromskiej, która zapisała we wspomnieniach, że na balu przedstawiono jej Przypkowskiego jako największego snoba świata, który „ze względu na moje nazwisko zakocha się we mnie, potem ze mną zaręczy, a potem zerwie, żeby tylko móc opowiadać wszystkim wokoło o tych kolejnych wypadkach”. W latach 1932–1935 prezydent Krakowa Władysław Belina-Prażmowski, słynny ułan, powierzył Tadeuszowi Przypkowskiemu stanowisko szefa propagandy kulturalnej i zagranicznej miasta. Zachowały się zdjęcia, na których oprowadza po Wawelu Goebbelsa, podczas jego oficjalnej wizyty w Krakowie. Oczywiście, nie miało to nic wspólnego z prywatnymi poglądami Tadeusza, który w czasie wojny współpracował z AK, prowadząc punkt kontaktowy, służąc jako tłumacz niemieckiego i z prawdziwą maestrią fałszując dokumenty.

Tymczasem kolekcja zegarów, którą w Jędrzejowie zapoczątkował ojciec Tadeusza – Feliks, rosła także za sprawą syna. Tadeusz często bywał zagranicą – w Paryżu, Londynie, Madrycie. Znał kolekcjonerów i antykwariuszy. Wszystko, co zarobił na projektowaniu zegarów słonecznych, wydawał na kupno antycznych czasomierzy. Był przy tym bohaterem niezliczonych anegdot. W Paryżu jadał u Pożerskiego (który w testamencie zapisał mu swoje sztućce). W Madrycie markiza Mesa di Asta przepraszała, że natrętnie przyglądała mu się przez lorgnon: „Chciałam zobaczyć prawdziwego bolszewika!”. Przypkowski nie był nim jednak. Do legendy przeszła jego odpowiedź na zaproszenie na zjazd Stowarzyszenia Historyków Sztuki, który w 1956 roku miał odbyć się w odebranym Radziwiłłom pałacu w Nieborowie. „Za zaproszenie dziękuję, pod nieobecność gospodarza w domu nie bywam!” – odpisał Przypkowski. Pozbawiono go za to członkostwa, lecz – gdy nastroje zelżały – postanowiono wybaczyć mu „żart” i skruszonego przyjąć ponownie. Zaproszono go tym razem na Wawel. Przypkowski przyjechał w smokingu, jedwabnym szaliku i kapeluszu. W drodze z dworca na zamek odwiedził kilka knajp i w wejściu na salę obrad zawahał się. – Wejść, czy nie wejść?! – zakrzyknął. – Ależ prosimy, prosimy! – odpowiedziano mu, na co ryknął: „Nie was, chamy, się pytam, tylko własnego sumienia!”, po czym trzasnął drzwiami i wyszedł. Przylgnęła do niego łatka „ostatniego Sarmaty PRL-u”…

Mówiono, że był podobny do Bezuchowa z Wojny i pokoju – wysoki, potężny i blady, z gęstym czarnym wąsem i włosami bez śladu siwizny. Miał koncept niczym Zagłoba i głowę mocną jak Kmicic (oburzył się kiedyś, gdy w gazecie oskarżono go, że zatacza się po Jędrzejowie po ćwiartce. Odpisał: „Nawiązując do reportażu w waszej gazecie, w którym to w jawny sposób naruszono dobre imię mojej rodziny, pragnę niniejszym zakomunikować, że jeszcze nigdy, żaden Przypkowski po ćwiartce się nie zataczał”). Przeklinał jak furman i potrafił dać w mordę. Miał przy tym jednak niezaprzeczalny czar, którzy doceniali liczni goście podejmowani w Jędrzejowie – od Władysława Broniewskiego po Johna Steinbecka, który przez Przypkowskiego spóźnił się cztery godziny na oficjalne powitanie w Krakowie…

Zegary słoneczne autorstwa Tadeusza Przypkowskiego do dziś wyróżniają się precyzją i urodą. Kolekcja czasomierzy, którą wraz z ojcem zgromadził w Jędrzejowie, została przez autorów Encyklopedii Britannica uznana za trzecią na świecie. Można ją dziś podziwiać w zorganizowanym w dawnym domu Przypkowskich Muzeum Zegarów.

Tadeusz Przypkowski zmarł 17 grudnia 1977 roku. Jeśli wierzyć jego osobistemu wrogowi, Karolowi Estreicherowi, okoliczności zgonu były dziwne. Żona Przypkowskiego otrzymała ponoć list z Ameryki z kondolencjami z powodu śmierci męża. Tadeusz tak się tym przejął, że zmarł dwa dni później.

Korzystałam m.in. z książki Janusza Roszko i Stefana Bratkowskiego Ostatki staropolskie.