Autor: Katarzyna Kobylarczyk, Licencja: CC BY-SA
Władysław Łuszczkiewicz podziwiał styl romański jeszcze zanim stało się to modne (i miał brodę!). Złośliwi mówili, że nie ma zapadłej wsi ani chylącej się ku ruinie świątyni, której nie odwiedziłby i nie zbadał. W miejskim surducie, z laseczką, z posiwiałą brodą, pokryty polnym kurzem wędrował po podkrakowskich pagórkach.
Wypatrywał „zamierzchłych pamiątek przeszłości”. Jego wprawne oko w nieciekawych bryłach wiejskich kościółków wyławiało zachowane detale: doskonałość obróbki kamienia, eleganckie proporcje kolumny, kunszt rzeźbień – wszystko, co świadczyło o „starożytności” budowli.
Styl, który podziwiał, nie cieszył się jeszcze wówczas w Polsce estymą. W połowie XIX wieku wszystko, co starsze niż gotyk, określano lekceważąco jako „bizanckie”. Nie poświęcano temu specjalnej uwagi. Dopiero Władysław Łuszczkiewicz, który podczas studiów i podróży po Francji napatrzył się na wczesnośredniowieczną architekturę, zaszczepił u nas pojęcie „romanizmu”.
To on po raz pierwszy dostrzegł, zbadał i wnikliwie opisał wiele spośród wczesnośredniowiecznych zabytków architektury w Polsce. Był jednym z pierwszych nowoczesnych historyków sztuki, a potomni nazwali go „Kolumbem stylu romańskiego”.
Jednym z pierwszych odkryć Władysława Łuszczkiewicza był Kościelec Proszowicki. Do niepozornej wsi na północ od Krakowa skierował Łuszczkiewicza Paweł Popiel, cesarski i królewski konserwator zabytków. W 1875 roku osada była niczym więcej niż rozrzuconymi bez ładu chatami o słomianych strzechach. Nad nimi górował kościół. Z daleka – nieciekawy („jest tak zwyczajném w téj okolicy” – notował Łuszczkiewicz). Dopiero z bliska starożytnika poraził rozmach budowli.
Jak na wiejski kościół z XII wieku była wręcz monumentalna. Prawdziwa gratka kryła się jednak wewnątrz. Znachodzimy bowiem w kościele naszym osobliwy na nasz kraj szczegół, być może jedyny – emocjonował się profesor. Tym szczegółem były mieszczące się nad nawami bocznymi empory – coś w rodzaju pięterka, z którego można było spoglądać do wnętrza przez otwory, ozdobione podwójnymi kolumienkami. Każda kolumienka miała inaczej rzeźbiony kapitel, a rzeźbienia wydały się Łuszczkiewiczowi jak dziś robione, cięte ostro, dobitnie, z wielkim kunsztem i bez wahania.
Komu miała służyć ta wykwintna galeria? Skąd taki rozmach w wiejskim kościółku? Łuszczkiewicz nie zdołał jednoznacznie rozwikłać zagadki… Zostawił jednak po sobie drobiazgowy opis świątyni, kompletne jej pomiary (profesor zawsze zabierał w drogę narzędzia pomiarowe, prawdopodobnie sam nauczył się nimi posługiwać) i niezwykle dokładne szkice.
Podobny plon przyniosły inne jego wyprawy.
Był „niezmordowanie ruchliwy”. Wyliczenie pełnionych przez niego funkcji, piastowanych godności i naukowych inicjatyw to dzieło ponad siły. Do 1873 roku był faktycznym kierownikiem krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Malowane przez niego sceny z historii Polski fascynowały młodego Jana Matejkę.
Po objęciu przez Matejkę kierownictwa przyszłego ASP, Łuszczkiewicz został profesorem. Wykładał nie tylko perspektywę (której był mistrzem), ale wszystko, co było trzeba, z historią i… anatomią włącznie. Uczniowie – a byli wśród nich Stanisław Wyspiański, Józef Mehoffer, Jacek Malczewski i Wojciech Weiss – nazywali go Smokiem. Kochali jego serdeczność i bali się wysokich wymagań. Z trudem za nim nadążali. W wakacje zabierał ich na wyprawy badawcze w Beskid. Przywozili z nich szkicowniki wypchane bezcennymi dziś rysunkami starych murów, drewnianych kościołów, chrzcielnic i nagrobków.
Niezmordowany odkrywca stylu romańskiego w Polsce zostawił po sobie monografie niemal wszystkich romańskich budowli w kraju. Odwiedzając Tyniec, Mogiłę, Prandocin, Kościelec Proszowicki i wiele innych miejsc (słynnych dziś wśród miłośników wczesnośredniowiecznej architektury), wspomnijcie wielkiego starożytnika i jego umył: samodzielny, myślący, kombinujący, szukający nowych dróg i nowych zdobyczy, nie wystarczyło mu przeżuwanie, on potrzebował i musiał produkować.
Fot: Joanna Nowostawska-Gyalókay, CC BY SA