538 lat temu z Norymbergi do Krakowa przybył Wit Stwosz, żeby wykonać dzieło powierzone mu przez rajców miasta. Dziełem tym miał być nowy ołtarz główny w najważniejszej świątyni parafialnej Krakowa, czyli kościele Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny.
Mówiąc ściślej, nie chodziło o sam ołtarz, którym w istocie nie jest znane nam wielkie dzieło rzeźbiarskie, lecz – odpowiednio przygotowany i poświęcony – stół, na którym ksiądz odprawia eucharystię. Taki murowany stół, właściwy ołtarz główny, stał już w kościele i liczył sobie wówczas ponad 200 lat. Chodziło oczywiście o nastawę ogromnych rozmiarów, która miała ozdobić istniejący ołtarz, wzniesioną tuż nad nim i sięgającą aż do sklepienia kościoła.
Możliwe, że krakowscy rajcy podjęli wtedy bardzo ryzykowne wyzwanie. Nie wiemy, czy mieli okazję oglądać wcześniejsze prace mistrza Wita, aby przekonać się o słuszności decyzji o powierzeniu mu tak ważnego zadania. Być może istniał wtedy już szereg dzieł – rzeźby lub większe realizacje nastaw ołtarzowych – które były wizytówką mistrza, świadczącą o jego nadzwyczajnym talencie. Jeśli tak, to pozostaje nam ze smutkiem stwierdzić, że do dziś nie zachowało się żadne z nich. Dla nas ta nastawa – zwana potocznie ołtarzem mariackim – jest pierwszym objawieniem geniuszu (kto wie, czy nie była nim jednak także dla rajców i mieszczan), do którego nie był w stanie dorównać żaden z naśladowców mistrza.
Na czym polega wyjątkowość tego dzieła? Z pewnością w dużej mierze na nowatorskiej koncepcji głównej sceny. Zazwyczaj najważniejsze miejsce w ołtarzu rezerwowano dla patrona lub też ukazywano tam za pomocą obrazu czy rzeźby wezwanie, które nosił kościół. W tym przypadku jest to Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny. Rzeźby Chrystusa unoszącego Marię do nieba zostały umieszczone centralnie, kompozycja ta jednak nie przykuwa naszej uwagi w takim stopniu, jak scena rozgrywająca się poniżej.

Tu zgodnie z zaplanowanym porządkiem przedstawień miała się pojawić scena śmierci Marii. Ów ostatni moment w jej ziemskim życiu do tej pory tradycyjnie przedstawiano w sposób dosłowny: Maria leży na łożu w otoczeniu apostołów, a nad nimi pojawia się Chrystus zstępujący z niebios, aby przyjąć duszę swojej matki. W koncepcji Stwosza (lub może innej osoby, uczonego twórcy programu przedstawień, którego nazwisko nie przetrwało do naszych czasów) moment śmierci Bogurodzicy przeobrażono w jej ostatnią modlitwę. Stąd przyjęta dziś nazwa: Zaśnięcie Marii Panny; ona naprawdę na chwilę umiera, żeby tuż potem zostać wniebowziętą. Nie leży więc na łożu, ale klęczy z rękami złożonymi do modlitwy. Chwilę jej odejścia Stwosz uchwycił po mistrzowsku, rzeźbiąc bezwładnie opadające ręce. Przedstawienie momentu śmierci jest jednym z najtrudniejszych zadań dla każdego artysty – Stwosz poradził sobie z nim doskonale w kilku dziełach. Na wawelskim nagrobku Kazimierza Jagiellończyka wyrzeźbił postać króla jako zwykłego śmiertelnika konającego w cierpieniu z twarzą wykrzywioną od bólu. Maria ma jednak twarz spokojną, uduchowioną – opuszczające ją siły wyrażane są jedynie przez opadające ręce.

Śmierć wywołuje wielkie poruszenie wśród apostołów. Ich rozpaczy rzeźbiarz nie ukazał jednak poprzez przesadne gesty lub naturalistyczne ukazanie twarzy zdeformowanych przez płacz (byli wówczas artyści, którzy właśnie tak obrazowali skrajne ludzkie emocje). Stwosz zachował jasną kompozycję sceny. W środku znajduje się monumentalna figura apostoła podtrzymującego opadającą Marię – wraz z figurami apostołów po bokach tworzy ona zasadniczy blok przedstawienia. Zza ich pleców inni uczniowie zwracają się ku głównemu wydarzeniu. Jedni kierują wzrok ku umierającej Marii, inni zaś, wznosząc oczy do Wniebowziętej, wyrażają cudowną właściwość chwili, w której jest ona jeszcze na ziemi, a jednocześnie już w niebie. To jednak nie koniec genialnych rozwiązań. Oszczędny w przedstawieniu gestów mistrz poruszył w sposób dotąd nieznany szaty postaci. Wielkie bogactwo wymyślnych układów i marszczeń ma wprost niezwykłą siłę wyrazu. Materia zdaje się silniejszym nośnikiem emocji niż twarze apostołów.

Scena Zaśnięcia porusza nas do dziś. Kto wie, czy nasze wzruszenie nie jest spowodowane grą wzburzonej materii? Czym jest ta gra, zrozumie tylko ten, kto postanowi udać się do kościoła Mariackiego i przyjrzeć ołtarzowi z bliska. Fotografie, nawet w najwyższej rozdzielczości, nie oddają bowiem tej niezwykłej gry draperii, która odbywa się od ponad pięciuset lat, tam, w trzech wymiarach rzeczywistej przestrzeni kościoła.