„Nie jestem przyjacielem czekania” – rzekł, kiedy pilot zaproponował, by poczekać ze startem aż opadnie mgła. Tomasz Bata, twórca obuwniczego imperium, uważał, że czas jest cenniejszy niż pieniądze. Był w końcu autorem systemu, który nie pozwalał pracownikom marnować ani jednej z 86 400 sekund doby. 12 lipca 1932 roku nie zauważył jednak, że jego czas właśnie się skończył.

„Każda jednostka ludzka powinna być zagnana do jak największej wydajności”, mawiał. Był wyczulony na najmniejsze marnowanie czasu. Dzięki zastosowaniu maszyn, w tym taśmy produkcyjnej, którą podpatrzył w amerykańskich zakładach Forda, zrobienie pary butów zajmowało u niego cztery godziny (Francuzi potrzebowali sześciu, Amerykanie – siedmiu). Na ścianie jego fabryki widniał napis: „Dzień ma 86 400 sekund”. Uważał, że każdą z nich można wykorzystać, lub zaprzepaścić. To jednak on, jako jeden z pierwszych, dał swoim pracownikom wolne soboty i czterdziestogodzinny dzień pracy. Budował dla nich miasta, domy, przychodnie, baseny i korty tenisowe. Pouczał, że mają cały czas myśleć i zalecał grę w szachy. Złościł się, gdy słyszał zarzuty, że chodzi mu wyłącznie o zarabianie i zakładanie fabryk. Pragnął zbudować nowego człowieka. Mawiał, że przedsiębiorca, który nauczył ludzi zarabiać, wykonał zaledwie jedną trzecią swojej misji. Teraz powinien nauczyć ich z pożytkiem je wydawać i oszczędzać. A także rozsądnie gospodarować czasem.

Urodził się w 1876 roku w maleńkim i biednym Zlinie, w rodzinie szewców. Szybko uruchomił – wraz z rodzeństwem – własny zakład. Splajtowali niemal natychmiast. Nie stać ich było na zakup skór na kolejne buty. Wtedy Tomasz przeznaczył resztkę skór na podeszwy, a za ostatnie pieniądze kupił płótno. Tak powstały słynne batovki, tanie buty, które natychmiast zrobiły furorę w Czechach. Wytrzymywały wprawdzie tylko jeden sezon, lecz za to każdego było stać na zakup kolejnej pary.

Takich przebłysków geniuszu miał Tomasz Bata jeszcze kilka. Najpierw, po wybuchu pierwszej wojny światowej, uratował firmę (i powołanych do wojska pracowników) biorąc od armii wielkie zamówienia na buty. Potem, w latach 20., gdy nadszedł wielki kryzys, z dnia na dzień obniżył ceny swoich wyrobów o połowę, a pensje pracowników obciął o 40 procent. Nie tylko nie zbankrutował, ale udało mu się nikogo nie zwolnić. Już w 1925 roku produkował 6,3 mln par butów rocznie, a jego pracownicy zarabiali o połowę więcej niż średnie wynagrodzenie w Czechosłowacji. Równocześnie Bata uczynił ich współwłaścicielami akcji firmy – część ich pensji stanowił udział w zysku przedsiębiorstwa. Nic dziwnego, że rocznie do Baty spływało prawie 160 tysięcy podań o pracę…

Sam o sobie mówił per „Szef”. Nigdy inaczej. Taki tytuł kazał też wygrawerować na tabliczce przed swoim biurem. Wprowadził zasadę, że każdy członek zarządu, jego samego nie wyłączając, co jakiś czas musi osobiście wykonać parę butów. Kierownicy sklepów Baty – a w 1931 roku było ich już 1800 w Czechosłowacji i 660 w 72 innych krajach – byli zobowiązani obsłużyć pierwszego klienta, a raz w tygodniu… wykonać zabieg pedicure! To Tomasz Bata wymyślił znane do dziś hasło: „Klient nasz pan” (oraz ceny kończące się na dziewiątkę, wychodząc z założenia, że ludzie chętniej kupią coś, co kosztuje 19,99 niż 20). Jakość butów od Baty, przy niskiej cenie, musiała być doskonała. Tomasz osobiście kontrolował losowo wybraną parę obuwia z każdej partii. Potrafił zbesztać za niechlujnie założoną sznurówkę. W 1931 roku produkował już 35 mln par butów w tysiącu fasonów rocznie, miał 75 procent czechosłowackiego rynku i prawie 2,5 tysiąca sklepów w 73 krajach świata. Dwa statki dalekomorskie przywoziły mu z antypodów kauczuk na podeszwy i kalosze oraz wzory obuwia z całego świata – do badań.

Lecz Tomasz Bata nie był wyłącznie królem butów. Rościł sobie prawo także do władania życiem swoich pracowników – oczywiście dla ich własnego dobra. W firmie, którą stworzył, panowała żelazna dyscyplina. Dział kadr odnotowywał każde wyjście do gospody. Na terenie Zlina, matecznika koncernu, miasta praktycznie od podstaw zbudowanego przez Batę, obowiązywała prohibicja. Tomasz lubił podkreślać, że tak naprawdę nigdy nie chodziło mu o zakładanie fabryk. – Budowaliśmy przecież człowieka! – mówił. I tak rzeczywiście było. W 1925 roku założył Szkołę Młodych Mężczyzn, uczącą pracy, posłuszeństwa, oszczędności i poszanowania czasu. W Zlinie zbudował dla swoich pracowników nie tylko jednorodzinne domki (był wielkim przeciwnikiem bloków), ale też kino na trzy tysiące miejsc, stołówki (by kobiety nie marnowały czasu w kuchni), infrastrukturę sportową. Zalecał w wolnym czasie grę w szachy, bo uczy nieustannie myśleć.

W 1930 roku Tomasz Bata kupił od księcia Adama Sapiehy tysiąc hektarów gruntu w Chełmku. Postawił na nich fabrykę, korty tenisowe, kino, stadion i kolonię ceglanych domków. W ten sposób małopolski Chełmek stał się polską enklawą batyzmu. Jeszcze do końca 1930 roku wyprodukowano tam pół miliona par butów. Klub Idei Tomasza Baty działa tu do dziś.

Jego największą fascynacją były maszyny. Taśma produkcyjna. Mechanizacja. „Ludzie – myśleć, maszyny – harować!” – to jego hasło. Zakochał się w samolotach. Zbudował lotnisko, uruchomił produkcję własnych aeroplanów Zlin. 12 lipca 1932 roku, o 4 nad ranem, pilot zasugerował mu, że trzeba poczekać z lotem aż opadnie mgła. – Nie jestem przyjacielem czekania – odrzekł Tomasz Bata. Miał wtedy 57 lat. Jego czas właśnie się skończył. Po siedmiu minutach od startu jego samolot rozbił się o fabryczny komin.

Korzystałam m.in. z publikacji Andrzeja Szczerskiego „Zlin – miasto dobrych butów” oraz reportażu Mariusza Szczygła „Ani kroku bez Baty”.