O genialnym konstruktorze z Zarębka, pierwszej kobiecie, co szyła męskie portki, starym foluszu i brązowej guni, która zyskała nieśmiertelność w skansenie w Zubrzycy Górnej.
Gałązka, która wiła się po kołnierzu starej guni, kończyła się kwiatami tulipana. Maria Młynarczyk z Lipnicy Wielkiej odtwarzała ją uważnie. Wyszywać musiała od razu, „na czysto”– na grubym brązowym suknie nie dało się niczym naszkicować wzoru. Nawet dziś, choć minęło ponad trzydzieści lat, Maria pamięta, jak siedziała nad robotą całe dnie, aż od ciemnego materiału bolały ją oczy, a od igły – palce.
W guni, którą szyła Maria, nikt nie miał nigdy chodzić. Zamówił ją skansen. W muzealnych zbiorach były stare, sfatygowane już gunie, Maria zaś była jedną z nielicznych osób, która potrafiła dobrze uszyć i tradycyjnie ozdobić nową. Jej stroje – wypełnione tancerzami zespołów folklorystycznych – wirowały po scenach wszystkich kontynentów. Gunie, cuchy i portki Marii jeździły do Gorzowa i Szczecina, latały do Ameryki, na konkursach rękodzieła zgarniały nagrody po siedem tysięcy złotych. Brązowa gunia, czyli gruba orawska kurta, w której nikt nigdy nie miał chodzić, a którą Maria aż do bólu oczu i palców haftowała dla muzeum, miała w jakiś sposób unieśmiertelnić je wszystkie.
Od nitki do sukna
Owce na wełnę strzygło się wiosną i jesienią, ręcznie, nożycami. Porozdzielane i wyczesane runo oddawano prządkom. Gotową nić nawijano na warsztat – musiał być na tyle szeroki, żeby materiał, który z niego zejdzie, starczył na gunię lub portki dla najtęższego chłopa.
To, co schodziło z warsztatu, nie przypominało jeszcze grubego góralskiego sukna. Wyglądało raczej jak lniane płótno – cienkie, z widocznym splotem. Żeby tkanina nabrała kutneru, czyli gęstej powłoki skłębionych włókien, żeby zbiegła się i skurczyła, nabierając grubości i trwałości, i żeby można było uszyć z niej portki lub gunię, trzeba było przerobić ją w foluszu.
Folusze stawiano nad potokami. Woda napędzała koło, które wprawiało w ruch dwa ciężkie młoty, zwane stęporami. Młoty na przemian waliły w stępę, gdzie – w wydrążeniu – kładło się sukno. Tkaninę polewano przy tym gorącą wodą z mydłem, łojem, moczem lub specjalną glinką.
Przez 16 do 24 godzin folusz pracował, bijąc zalewane wrzątkiem sukno. Materiał zbiegał się i kurczył, grubiał i zyskiwał mechatą powłokę. Dobry folusz pozwalał przerobić w ciągu doby około 30 metrów tkaniny i uzyskać z niej 12–18 metrów sfilcowanego sukna. Ten, który nad potokiem Łopuszanka założyli bracia Maciaszowie, mieścił na raz w stępie 10 metrów materiału.
Kombinat braci Maciaszów
W 1909 roku Józef Maciasz, dwudziestojednoletni góral z Łopusznej, dostał powołanie do austriackiego wojska. Służył w Alpach. To właśnie tam napatrzył się na tamy do spiętrzania wody w górskich potokach, na młyńskie koła i drewniane przekładnie. Po dwóch latach wrócił do Łopusznej z głową nabitą pomysłami. Zaraził nimi brata, Franciszka. Wkrótce na brzegu potoku Łopuszanka w Zarębku Niżnim zaczął rosnąć prawdziwy wiejski koncern przemysłowy.
Najpierw powstały młyn, tartak i folusz. Kiedy zaczęły przynosić zyski, bracia inwestowali dalej. W niedługim czasie zbudowali gonciarnię i olejarnię, gdzie z siemienia lnianego wytłaczano olej do omaszczania potraw w poście. Nieopodal na ręcznej prasie pracownicy braci Maciaszów gnietli jabłka na przecier i wyciskali moszcz.
Działała kuźnia i wędzarnia serów. Młóciło się zboże, młynkowało i rżnęło sieczkę. Spiętrzona woda Łopuszanki napędzała zbudowaną przez Józefa turbinę, która przekazywała energię do generatora prądu elektrycznego. Dzięki elektryczności świeciły żarówki i pracowała wiertarka… Henryk Jost, który badał zabytki techniki ludowej na Podhalu, nie wahał się nazwać przedsiębiorstwa Maciaszów prawdziwym kombinatem. W 1953 roku po okolicach Łopusznej spacerował Stanisław Pagaczewski, przyszły autor Porwania Baltazara Gąbki. W ciszy, przerywanej krakaniem wron, usłyszał głuche dudnienie i głośny szum wody. Zapach drzewnego dymu zaprowadził go do drewnianej szopy. Wewnątrz było ciemno, duszno i gorąco. Pisarz na moment stracił wzrok. Dym gryzł go w oczy i odbierał oddech, zgrzyt, stukot i chrzęst ogłuszały. Szopa cała się trzęsła. Nagle Pagaczewski poczuł, że ktoś ciągnie go za rękę w kąt. – Tu nie ma dymu – usłyszał. Tak poznał Kazimierza Maciasza, młodego spadkobiercę folusza. W 1953 roku Józef Maciasz nie żył już od pięciu lat. Jego folusz wciąż jednak pracował. Henryk Jost, który także miał okazję widzieć go w działaniu, pisał, że miał niezwykle pomysłową pędnię w formie przekładni. Konstrukcja umożliwiała przeniesienie siły z koła wodnego, które napędzało folusz i sąsiedni tartak, do niedużego budynku gospodarczego. Tam wykorzystywano ją do młócenia zboża, młynkowania i rżnięcia sieczki.
Tymczasem w rozdygotanym od huku i pary foluszu Stanisław Pagaczewski obserwował młodego Maciasza: góral pilnował gotującej się w kotle wody, która wąską rynienką spływała tam, gdzie jodłowe stępory wściekle waliły w folowaną tkaninę. Od czasu do czasu chłopak wrzucał do wrzątku grudkę łoju. Pisarzowi wydawało się, że robi to z wielką, obrzędową niemal powagą, niczym człowiek, który sieje zboże z płachty.
Dwa lata później Pagaczewski będzie próbował dowiedzieć się czegoś o losach folusza z Zarębka. Usłyszy, że jest już nieczynny. Folowanie przestało się opłacać. W 1958 roku powódź zniszczy koryto Łopuszanki, naniesie żwiru i piachu. Nikomu nie będzie się już chciało regulować potoku i naprawiać folusza. Będzie stał, martwy i cichy, aż ktoś zdecyduje, że warto by go przenieść do skansenu.
Tego samego, który zamówił u Marii Młynarczyk brązową gunię…
Portki porąbane na pieńku
Jesienią 1979 roku w pobliżu Lipnicy Wielkiej nie było już działającego folusza i po sukno na gunię dla skansenu Maria Młynarczyk musiała się wybrać aż do Cepelii w Nowym Targu. Choć guni nikt nigdy nie miał nosić, chciała, żeby materiał był mocny, porządny…