Dla mieszkańców wsi położonych wokół Krakowa, nazywanych nigdyś Krakowiakami – wigilię Bożego Narodzenia już od samego świtania wypełniał uroczysty nastrój. To czas, w którym ludność wiejska sumiennie wypełniała wszystkie obowiązki w tym również obrzędy wynikające z wielowiekowych, przedchrześcijańskich tradycji.
Kształt świąt Bożego Narodzenia jest wynikiem niezwykle długiego i skomplikowanego procesu historycznego – połączenia zwyczajów różnych wyznań, narodowości i kręgów kulturowych. Synkretyzm ten doskonale widać na przykładzie dnia wigilii opisanego w Krakowiakach Seweryna Udzieli.
Godziny poranne
Kościół katolicki w ciągu wieków zwalczał pozostałości pogańskich wierzeń, miał jednak tolerancyjny stosunek do zwyczajów świątecznych oraz obrzędów, do których lud był przywiązany siłą tradycji. Pozostałości te zachowały się między innymi w formie wiary w znaki, wróżby i uroki. Dlatego właśnie, wstawszy skoro świt, Krakowiacy obmywali się wodą, do której uprzednio wrzucali srebrny pieniążek. Zwyczaj ten, zawierający w sobie elementy magii sympatycznej, dyktowany był pragnieniem zapewnienia sobie powodzenia finansowego przez cały kolejny rok. Natomiast aby zapewnić sobie szczęście, ludzie wymiatali chaty. Sprzątali izby, a śmieci, zebrane w kupkę, ukradkiem wysypywali za próg sąsiadowi. Pchły, pluskwy oraz inne robactwo powinny się wszak gnieździć u innych, nie u nich. Cały czas mieli także baczenie na to, kto pierwszy tego dnia wejdzie do chaty. Jeżeli był to mężczyzna, zdrowie murowane. Jeżeli jednak kobieta – biada. Choroba nie opuści gospodarstwa przez okrągły rok. Dzieci natomiast uważały, by przypadkiem nie dostać od rodziców kary – w obawie przed konsekwencjami wywodzącej się z tradycji przesilenia zimowego zasady „co w wigilię, to przez cały rok”. Zasada ta dotyczyła również złodziei, tego dnia trzeba się było mieć szczególnie na baczności – czytamy w Krakowiakach.
Popołudniowa krzątanina
Dawniej Słowianie obchodzili święto plonów i zmarłych zwane Godami, Kresem lub Stadem. Z tamtych czasów – a prawdopodobnie również z czasów święta na cześć boga zasiewów Saturna – zachował się zwyczaj, który według wierzeń miał zapewnić domostwu urodzaj na następny rok. W tym celu gospodarz wykonywał wiązanki ze słomy, które następnie zatykał za obrazy i tragarze – liczba takich wiązanek miała odpowiadać liczbie zebranych w lecie kóp żyta – a także ustawiał skopy zboża w rogach pomieszczenia. Stół przykrywał grubą żytnią słomą, przewiązaną dwoma powrósłami, w środek natomiast wsuwał garść siana. Wbrew pozorom ten ostatni obyczaj ma pochodzenie nie słowiańskie, lecz skandynawskie: siano w dawnych czasach należało zostawić Sleipnirowi, ośmionogiemu rumakowi Odyna. Na tak przygotowanym stole podczas wieczerzy wigilijnej stawiało się miski z potrawami. Do tego czasu należało pościć; dopiero gdy rozbłyśnie pierwsza gwiazda, można było skosztować grochu, suszonych gruszek i śliwek, klusek z makiem w miodzie oraz żuru z grzybami.
Podczas wigilii
Zanim wszyscy domownicy zasiedli do stołu, gospodarz zwracał się ku oknu i zapraszał wilka tymi słowy: „Wilcoszku, wilcoszku, siądź z nami dziś do obiadu, ale jak nie przyjdziesz dziś, to nie przychodź nigdy”. Gospodyni stawiała na stole miskę, następowała wspólna modlitwa i łamanie się opłatkiem podczas składania sobie nawzajem przez domowników życzeń na następny rok. Odpuszczało się wszelkie winy bliźniemu, co ma swoją genezę w Saturnaliach, które rozpoczynały się wybaczaniem sobie nawzajem win. Dopiero wówczas można było przystąpić do wieczerzy, pamiętając jednak, aby do „wilii” zasiadła parzysta liczba osób, ponieważ w przeciwnym razie ktoś z obecnych umrze w następnym roku. Nieparzystej liczby, a zwłaszcza trzynastki, należało się obawiać ze względu na Ostatnią Wieczerzę, w której brało udział trzynaście osób. Podczas biesiadowania domownicy zostawiali resztki dla bydła, któremu również ofiarowali opłatek. Zwyczaj ten wiąże się z pogańską wiarą w to, że duchy zmarłych mogą wcielać się w zwierzęta domowe. Uraczywszy się wszystkimi daniami, biesiadnicy pili piwo lub miód. Pogryzali także gotowaną rzepę i rzucali nią w siebie nawzajem, aby samemu uchronić się od wrzodów, a przenieść je na drugą osobę.
Wróżby wieczorne
Zaraz po wigilii dziewczęta wybiegały na zewnątrz, aby przysłuchiwać się, z której strony dobiegnie szczekanie psa, ponieważ to stamtąd miał nadejść przyszły narzeczony. Liczyły także kołki w płocie – jeżeli dziewczyna doliczyła się parzystej liczby kołków, oznaczało, że następnego roku wyjdzie za mąż. Gospodarz brał w tym czasie siekierę, przygotowane zawczasu powrósła i szedł z chętnym domownikiem do sadu. Tam trzykrotnie uderzał siekierą w pień drzewa, udając, że chce je ściąć, i zapytywał: „Czy będziesz rodziło, czy nie będziesz? Bo cię zetnę!”. Wtedy druga osoba odpowiadała: „Będę rodziło!”. Usłyszawszy deklarację, gospodarz obwiązywał drzewo powrósłem i szedł do kolejnego, aby postąpić w ten sam sposób.
Po powrocie wszystkich domowników, rozpoczynało się ubieranie sadu w innych rejonach znanego jako jutka, jeglijka, wiecha lub podłaźniczka. Ścięty wierzchołek jodełki wieszało się u pułapu i przyozdabiało jabłkami, orzechami i piernikami. Dawniej obyczaj wieszania drzewka mającego chronić dom przed złymi mocami znany był w całej Polsce. Niekiedy jego genezy upatruje się w Saturnaliach, gdy to dekorowano domy zielenią, lub w wierzeniach germańskich, w których drzewko przypominało, że zima niedługo się skończy, a wówczas życie ulegnie odrodzeniu.
Po zapaleniu świeczek domownicy kolędowali – tak jak dawniej radosne pieśni śpiewali wyczekujący na wiosnę poganie – aż do czasu udania się na pasterkę. W trakcie drogi do kościoła przyglądali się niebu. Jeżeli noc była widna, a gwiazdy świeciły jasno, to wróżba, że nadchodzący rok będzie obfitował w jaja. Mglisty nieboskłon zwiastował rok mleczny.
Źródła:
Hanna Szymanderska, Polska Wigilia, Wydawnictwo WATRA, Warszawa 1990.
Seweryn Udziela, Krakowiacy, Wydawnictwo Bona, Kraków 2012.