Autor: Katarzyna Piszczkiewicz,
Licencja: CC BY-SA
Ludzkość dzieli się na dwie kategorie: tych, którzy nigdy nie słyszeli o miodku tureckim, i tych, którzy dobrze go znają. Tych ostatnich nie pozostawia on nigdy w obojętności. Bo miodek turecki można albo bardzo lubić, albo wręcz przeciwnie – nienawidzić.
Miodek turecki to krakowski łakoć cmentarny, jedyny taki w Polsce. Sprzedawany jest przy cmentarzach 1 i 2 listopada, to jest w Dzień Wszystkich Świętych i w Dzień Zaduszny. Można go kupić także w czasie słonecznych, sprzyjających spacerom listopadowych weekendów. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że miodek to nie tyle produkt, ile zwyczaj. Z jakichś powodów pozostaje jednak niszowy, trzyma się uparcie późnej jesieni i okolic nekropolii, zupełnie nie spotyka się go ani w samym mieście (poza cmentarzami), ani nigdzie indziej w regionie, nie ma też raczej, jak się zdaje, ambicji, aby stać się produktem tradycyjnym czy regionalnym (choć niewątpliwie mógłby, jak na przykład warszawska pańska skórka). Za miodkiem stoi zapewne branża cukiernicza, stoi jednak dyskretnie i w cieniu. Porcjowany osładzacz listopadowego smutku dystrybuuje co roku batalion sprzedawców, którzy przychodzą nie wiadomo skąd, rozkładają swoje kramy przy cmentarnych alejach, a potem znikają jak duchy. Nie dają się wciągać w rozmowy, nie odpowiadają na pytania – ani jak się miodek robi, ani kto jest autorem przepisu. Uśmiechają się tylko tajemniczo i trwają przy swoim, a trzeba przyznać, że trwają także przy cenie – porcja w celofanowym rożku od ponad dekady kosztuje dokładnie 2 złote i 50 groszy.
Wiadomo jednak, że miodek powstaje z karmelizowanego na jasno cukru, w którym zatopiono okruchy orzechów. Od połowy XX wieku karmel doprawia się olejkami aromatycznymi i proponuje klientom miodki w różnych smakach: śmietankowym, waniliowym, rumowym, orzechowym, a nawet kakaowym.
„Małmazja” czy „paskudztwo”?
Bez względu na smak, porcja miodku to dobre kilka tysięcy kalorii, co dla jednych jest wadą, a dla innych zaletą. Zwolennicy mówią o miodku: „małmazja” i cmokają z zadowolenia, przeciwnicy krzywią się: „paskudztwo” – i dodają ponuro, że na twardym cukierku można sobie zęby połamać. Najzagorzalszych wrogów miodek ma wśród pszczelarzy, którzy uważają jego nazwę za nadużycie i na forach internetowych wzywają do bojkotowania „oszukańczego” produktu. Pogardę dla miodku manifestują także ci, którzy uważają, że chrupanie słodkości nie licuje z powagą cmentarza.
Historycy i etnografowie o miodku wiedzą tyle, że dawniej – na początku XX wieku – na kramy trafiał w postaci brył i był porcjowany na bieżąco za pomocą młoteczków, w które uzbrojeni byli sprzedawcy. Akt kupna poprzedzany był więc łagodnym stukaniem – małe grudki miodku oddzielano od bloku, a następnie pakowano do papierowej tutki i tę wręczano oczekującemu klientowi. Tutka trafiała w końcu w ręce dzieci – była niewątpliwą osłodą długiego nabożeństwa odprawianego na cmentarzu. Oczywiście nie dotyczyło to dzieci zwolenników zachowywania na cmentarzu szczególnej powagi.
Turecka tajemnica
Początki miodku nie są znane, nie wiemy, kiedy został wynaleziony ani skąd wzięła się jego nazwa. Niektóre hipotezy łączą nazwę „miodek” ze znaczeniem, jakie w dawnych obrzędach zadusznych przypisywano miodowi – uznawanemu za pokarm bogów i mieszkańców zaświatów. W bulwersującym dziś niektórych procederze sprzedawania i spożywania pokarmów przy cmentarnej bramie odbija się także być może dawny zwyczaj przynoszenia w Dzień Zaduszny na groby bliskich pokarmów i napojów. Już Władysław Reymont w Chłopach opisywał go jako zwyczaj zanikający, do dziś praktykowany jest natomiast na przykład na Ukrainie czy Białorusi. „Tureckość” miodku to jednak prawdziwa zagadka i dziw bierze, że nie została – jak dotąd – wykorzystana w miejskim marketingu. Aż chciałoby się założyć wątek „dlaczegoturecki”…
Konkurencja dla miodku
Na marginesie rozważań o zaduszkowym menu należy koniecznie wspomnieć o karierze miśków waflowych. Miśki są młodsze od miodku, ale radzą sobie świetnie na okołocmentarnych kramach. Mówi się o nich „misiaczki bezowe” i kupuje w drużynach po pięć sztuk. Są zrobione z dwóch półforemek wafla, wypełnionych kremem słodziutkim jak samo niebo. Nie spadają jednak z nieba – powstają w okolicach Andrychowa i Wadowic, a związane są bezpośrednio z tradycją wyrobu wafli w tych ośrodkach. Miśki są pozbawione kompleksów i szalenie ekspansywne, podbijają więc rynek, a uważny klient znajdzie je także w krakowskich supermarketach, nawet poza sezonem. Amatorzy miśków również dzielą się na dwie kategorie: tych, którzy jedzenie zaczynają od głowy, i tych, którzy na wstępie chrupią nóżki.