...czyli o tym, czemu baca solił żywe owce i dlaczego pasterze unikali kobiet.
Zioła, woda święcona i sól – to najważniejsze narzędzia góralskiej magii. Nie mogło się bez nich obejść wiosenne wyjście owiec na hale. Redyk sam w sobie był prawdziwym pasterskim rytuałem.
Sygnał do redyku dawała sama ziemia: w góry szło najpierw kilku doświadczonych gazdów. Oceniali, czy wzeszła już trawa. Tradycyjnie pobyt owiec na halach rozpoczynał się 23 kwietnia, na św. Wojciecha. Tego dnia zewsząd słychać było dzwonienie dzwonków: zakładano je na szyje wszystkich owiec, nie tylko młodych jarek. Zwierzęta spędzano najpierw do baców, formowano w stada i liczono. By owce, pochodzące przecież od różnych gospodarzy, zbiły się w jedno zwarte stado, trzeba było porządnie je z sobą wymieszać. Była to poważna operacja i wymagała nie tylko fachowego doświadczenia, ale także pomocy sił nadprzyrodzonych. Już w przeddzień redyku, po zmroku, baca odwiedzał w zagrodzie powierzone mu owce i obsypywał je ziemią zebraną pod progiem kościoła. Następnego dnia zaganiano je na polanę, gdzie tkwiła wbita w ziemię mojka, czyli jodłowa gałąź i żelazny kołek, który miał dać siłę i zdrowie wszystkim obecnym. Połączone w stado owce okrążały ją trzykrotnie. Juhasi bacznie pilnowali, by żadna nie wypadła poza wyznaczony krąg; wierzyli bowiem, że tyle, ile wypadnie, zginie latem rozszarpane przez wilki i zagubione na halach. Podczas gdy owce biegły, baca posypywał je solą, by odegnać złe moce. Na grzbiet każdej z owiec musiała spaść choć kropla święconej wody, musiał owionąć ją dym święconych ziół. Baca i juhasi, uklęknąwszy na oba kolana, zmawiali jeszcze pośród stada „Ojcze Nasz” i „Zdrowaś”. Zresztą żadna czynność tego dnia nie rozpoczynała się bez uczynienia znaku krzyża. W Tatrach Słowackich pilnowano szczególnie, by przed wyruszającymi na hale owcami nie przebiegła żadna kobieta. Żony słowackich gazdów tego dnia oblewano wodą, niczym w śmigus dyngus – pasterze wierzyli, że dzięki temu owce będą dawały dużo mleka. Od złego miało chronić je przepędzenie po drodze wyłożonej biczami lub łańcuchami.
Wracajmy na polskie Podhale. Na hali czekał już na pasterzy szałas, nieco podniszczony po zimie. I jego chroniła magia; zwrócony był wejściem na wschód, „by się darzyło”, ustawiony w sąsiedztwie dających szczęście jodeł i świerków, i – Boże broń! – nie w miejscu, gdzie ktoś zginął lub coś spłonęło… Szałas lub koliba miała być schronieniem dla pasterzy na całe lato. W dzień redyku nikt jednak nie śmiał wejść do środka, zanim nie uczynił tego baca. To on po przybyciu na halę szedł do pobliskiego źródła, skrapiał je święconą wodą, czerpał wodę i niósł ją do szałasu. Zanim do niego wszedł, wraz z najstarszym juhasem czynił nad kolibą znak krzyża, żegnał się, padał na kolana i modlił. Potem kropił wnętrze szałasu święconą wodą. Rozpalał też watrę – ogień, który miał nieustająco płonąć aż do jesieni. Ogień watry musiał być „święty”, „żywy”, zapalony od krzesiwa lub potartych drewienek na miejscu uświęconym znakiem krzyża, uczynionym ciupagą. Gdy zapłonęły pierwsze płomyki, zgromadzeni wykrzykiwali: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Od węgielek watry zapalano wiązkę poświęconych ziół, którymi baca okadzał szałas od zewnątrz, okrążając go w tym samym kierunku, w którym Słońce okrąża Ziemię, nigdy inaczej. Popiół po nich zakopywano w wejściu do zagrody dla owiec.
Piękne i mądre pasterskie psy strzegły owiec przed wilkami i innymi drapieżnikami. Było jednak inne zło, przed którym ustrzec ich nie mogły – to, które pisze się z wielkiej litery. By chronić się przed nim, baca – najważniejszy opiekun stad i prawdziwy góralski mag – przez cały rok gromadził magiczne leki i amulety. Teraz, w czas redyku, zabierał je z sobą. Mirra, kadzidło i kreda, poświęcone w Trzech Króli, wosk gromnic, które paliły się w kościele na Matki Boskiej Gromnicznej, woda, święcona na św. Błażeja, popiół ze Środy Popielcowej, hostia i stuła, wykradzione z kościoła w nocy z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę, drzazgi z trumny, kości i zęby nieboszczyków, zbierane nocą nago na cmentarzu, sznur wisielca, drzazgi drzew powalonych przez piorun – dobry baca brał z sobą to wszystko. Miał także zioła, poświęcone na Matki Boskiej Zielnej, wodę święconą (najlepiej na Trzech Króli) i sól. Tak, soli przypisywano magiczną moc odpędzania sił nieczystych. Rozsypywano ją w ważnych miejscach, sypano do naczyń na mleko i ser, oraz do ognia watry, gdy siadali przy nim obcy. Unikało się też kobiet; mogły przynieść Złego w swoich spódnicach, we włosach… Nie wolno im było wejść do miejsc, gdzie przerabia się owcze mleko, pierwszy zaś ser ofiarowywano księdzu.
Pasterska magia musiała czuwać nad stadami i opiekunami przez cały sezon wypasu, aż do jesiennego redyku, gdy stada wracały do wsi.
Korzystałam z książki Pasterstwo w Tatrach i na Podhalu pod red. Macieja Krupy oraz artykułu „Pasterskie szałasy” dr Urszuli Janickiej-Krzywdy