Dwadzieścia minut, których nie było

Dwadzieścia minut, których nie było

Autor: Katarzyna Kobylarczyk, Licencja: CC BY-SA

6 grudnia 1891 roku w Krakowie południe wybiło dwa razy!

Niedziela 6 grudnia 1891 roku była dość pogodna. Dzień zaczął się chłodno, lecz w ciągu dnia temperatura doszła do 11,5 stopnia. Barometr nieco opadł. Krakowianie wylegli na spacery. Ojcowie prowadzili żony i dziatki do kościołów; w drodze powrotnej dyskutowano o drożyźnie mięsa i piątkowym pomyśle rady miasta, by wybudować w Śródmieściu hale z mięsem tańszym. Zegary rozdzwoniły się jak zawsze, w południe. Z wieży ratuszowej, z wyższej wieży fary mariackiej i innych kościelnych wież, z kominków w mieszczańskich salonach, z buduarów i gabinetów w przesycone wilgocią powietrze popłynęły głosy dzwonów i dzwonków, kuranty i melodie pozytywek. Grały wielkie zegary wieżowe, malutkie, wdzięczne zegary kominkowe i duże podłogowe czasomierze z wahadłem. Południe wybiło też na małych zegarkach kieszonkowych, noszonych przez panów domu, którzy wyjęli je teraz i z powagą… zatrzymali. Na całe dwadzieścia minut czas w Krakowie stanął. Nie płynął. Jakby całkiem go nie było. A potem, na znak dany przez cesarsko-królewskie obserwatorium astronomiczne, ruszył znowu. Południe w Krakowie wybiło po raz wtóry. Była niedziela 6 grudnia 1891 roku.

Nie od dziś wiadomo, że czas w Krakowie płynie inaczej niż na przykład w Warszawie. Jak jednak możliwe było to podwójne południe i dwadzieścia minut „bez czasu”, dwadzieścia minut, których, de facto, nie było? Cóż, nie ma w tym (niestety!) nic magicznego. Aż do 6 grudnia 1891 roku w mieście obowiązywał po prostu czas miejscowy krakowski. Wyliczano go na podstawie długości geograficznej i obserwacji Słońca. Południe przypadało w momencie, kiedy Słońce przechodziło nad przebiegającym przez Kraków południku 20ºE. Aż do lat 80. XIX wieku niemal każde miasto na świecie żyło według swojego własnego czasu. Póki kontakt pomiędzy nimi wymagał wielogodzinnej podróży konno lub dyliżansem, nikomu nie sprawiało to problemu.

Najstarsi krakowianie na pewno nie byli tak wielkimi niewolnikami zegarów i zegarków jak my, ich potomkowie. W średniowieczu rytm dnia i czas pracy wyznaczało Słońce. Dzień zaczynał się z jego wschodem, kończył o zmierzchu. Dopiero rozwój handlu wymusił bardziej skrupulatne liczenie godzin. Czas pracy, czas potrzebny na przewóz towarów, czas rzemieślnika wytwarzającego produkt – to wszystko przekładało się przecież na zyski, które należało maksymalizować. Tak, czas jest wynalazkiem miejskim! Na wsiach nigdy nie był aż tak istotny jak w mieście, z jego kramami, targami, cechami rzemieślniczymi i zgromadzeniami… To dlatego na przełomie XIII i XIV wieku w miastach, na wysokich, reprezentacyjnych kościelnych wieżach zaczęły pojawiać się zegary: piękne, wielkie, skomplikowane zegary mechaniczne, nie tylko wybijające godziny, ale pokazujące również fazy Księżyca, dni miesiąca i zależności astronomiczne, zdobne w ruchome figury i wygrywające melodie. Najstarszy zegar Krakowa od XIV wieku znajdował się na wyższej wieży kościoła Mariackiego. I choć jego punktualność pozostawiała zapewne wiele do życzenia, żyło według niego całe miasto. Na głos jego dzwonu otwierano i zamykano bramy miasta, karczmy i sklepy, wstawano z łóżek i udawano się na nocny odpoczynek. Zegar stał się symbolem i duszą miasta i jego wspólnoty. O tych, którzy żyli według jego wskazań, mawiało się, że „żyją pod jednym dzwonem”. A Kraków, oprócz dzwonu, miał także grany od XIV wieku hejnał.

Skąd jednak wiedziano która godzina i jaki jest czas? Od astronomów. To oni mierzyli, kiedy Słońce znajdzie się w zenicie, by wyznaczyć moment południa. Zwłaszcza uruchomienie Obserwatorium Astronomicznego w dzisiejszym Ogrodzie Botanicznym przyczyniło się do rozwoju krakowskiej punktualności. 13 lutego 1838 roku po raz pierwszy na dach gmachu obserwatorium wdrapał się woźny z wielką chorągwią. Na znak dany przez dyżurnego astronoma machnął w kierunku rynku wielką chorągwią. Trębacz z wieży Mariackiej tylko czekał na ten znak, by zacząć grać hejnał. Dopiero w latach 20. XX wieku chorągiew zastąpiło połączenie telefoniczne.

Był także taki moment, kiedy Kraków wyznaczał czas całej Polsce. Czy pamiętacie jeszcze…? Pik, pik, pik, pik, pik, pięć krótkich piknięć w radiu, z których ostatnie oznacza wybicie południa, potem kroki po skrzypiącej podłodze, stukot otwieranego okna i hejnał. Tak, to sygnał czasu, który Polskie Radio nadawało na cały kraj właśnie z Krakowa. Przed 1939 rokiem taki sygnał szedł w eter z obserwatorium warszawskiego, jednak podczas wojny zostało ono zniszczone. Na pomysł, by Kraków zastąpił Warszawę, wpadł astronom Kazimierz Kordylewski. Ponoć jego żona (notabene pierwsza studentka astronomii na UJ) skarżyła się, że czas nadawany przez Polskie Radio różni się od właściwego nieraz i o dziesięć minut. Nic dziwnego, skoro tuż po wojnie spiker posługiwał się zwykłym, zdezelowanym budzikiem… Pierwszy sygnał czasu nadano z Krakowa 12 lutego 1946 roku, a w Obserwatorium Astronomicznym w Ogrodzie Botanicznym do dziś można zobaczyć dziurki po śrubach, którymi do blatu przymocowany był klucz telegraficzny…

Wróćmy jednak do lat 80. XIX wieku, gdy Kraków miał jeszcze swój własny, miejscowy czas. Zagładę przyniosły mu kolej i telegraf. Jak skoordynować rozkład jazdy pociągu, jeśli na każdym dworcu jest inna godzina…? Inicjatywa wyszła od Austriaków. 1 października 1891 roku władze austro-węgierskie uchwaliły, że normalnym czasem kolejowym w całej monarchii będzie czas środkowoeuropejski. 3 grudnia krakowska rada miasta postanowiła podporządkować miejski czas ogólnemu. Różnica nie była duża – wynosiła 20 minut. 6 grudnia 1891 roku, w niedzielę, „krakowskie południe” wybiło po raz ostatni. Dwadzieścia minut później, na znak, dany przez Obserwatorium Astronomiczne, południe nastało po raz wtóry. Ale było to już południe środkowoeuropejskie.

Korzystałam m.in. z materiałów do wystawy „Czas w mieście – miasto w czasie” Katarzyny Winiarczyk z Pracowni Rynek Podziemny
Fot. pixabay.com, domena publiczna