Na drewnianych wozach zaprzężonych w parę koni rozwozili po połowie Europy tajemniczą maź. Nie wiadomo, jak mieszkańcy Łosia koło Gorlic posiedli sekret wytwarzania jej z drewna lub bijącej spod ziemi ropy naftowej. Wiadomo tylko, że na długie dziesięciolecia uczynili z niej swoją specjalność i źródło utrzymania.
Najpierw trzeba wykopać jamę w zboczu wzgórza. Świetnie nadawała się do tego góra Dił nieopodal Łosia. Brzegi jamy oblepia się gliną i szczelnie wypełnia tzw. podpałkami, czyli porąbanymi na szczapki pniakami po wycięciu sosny. Na dnie dołu robi się otwór, pod którym ustawia się garniec. Potem wszystko zakopuje się, okłada mchem i darnią, odcinając dostęp powietrza. I podpala. Po kilku godzinach do naczynia zaczyna ściekać najpierw terpentyna, potem dziegieć, a na końcu maź. Gęsty, czarny smar jest doskonały do oliwienia drewnianych osi wozów, impregnacji gontów, parkanów i futryn.
Nie wiadomo, skąd mieszkańcy Łosia znają (jako jedyni!) sekret jego produkcji. Legendy mówią, że łosianie pochodzą od siedmiu szwedzkich oficerów, którzy ukrywali się w tutejszych lasach. Po nich mieli odziedziczyć blond włosy, niebieskie oczy, jasną cerę i – być może – sekret produkcji mazi, którą na swych drewnianych wozach rozwozili po wsiach i miasteczkach.
Prawdziwy sukces przyniosła im ropa naftowa. W latach 80. XIX wieku w okolicach Gorlic powstały pierwsze jej kopalnie i rafinerie. Maziarze ładują wówczas na swe wozy oleje, naftę, parafinę, towot, kalipsol i asfalt, i ruszają w świat. Każdy ma swoją własną trasę i stałych nabywców w gospodarstwach, młynach, foluszach i dworach. Docierają nie tylko do łódzkich zakładów włókienniczych i śląskich kopalń, ale aż do Siedmiogrodu, na Morawy i na Krym. W 1934 roku po Europie jeździ 335 maziarskich wozów z Łosia. Maziarze, choć to niebezpieczne, sami także potrafią destylować ropę. Wystarczy ukryć się w lesie, nalać ropy do beczki, zanurzyć w strumyku spiralną rurkę, która będzie chłodnicą i rozpalić pod beczką ognisko. Kiedy temperatura zacznie wzrastać, z ropy wydzieli się benzyna, nafta, olej i wreszcie – przy temperaturze 400 stopni Celsjusza – maź.
Wędrowni handlarze z Łosia byli zawsze miłymi gośćmi. Mówiło się, że poza mazią przywożą do wsi szczęście. Panny wierzyły, że widok maziarza przyśpiesza zamążpójście, gospodarze – że sprowadza deszcz. Byli lubiani. Znali polski, słowacki, węgierski, litewski, byli wygadani i weseli. Przynosili nowiny z szerokiego świata. We dworach słynęli z punktualności i fachowości oraz ogłady. Interesy z nimi były przyjemnością. I maziarskie interesy rzeczywiście szły świetnie. W szybkim czasie wieś niezwykle się wzbogaciła. Powstały pierwsze murowane domy i przepiękne drewniane wille. Żony maziarzy nosiły wąskie spódnice i kożuszki z Podhala, a do pracy na gospodarce zatrudniały chłopów z okolicznych wsi. Byle pomocnik maziarza mógł w latach 20. XX wieku w tydzień zarobić równowartość dwóch krów.
Złote czasy dla maziarzy skończyły się po wojnie. Najpierw znikły drewniane koła, do których tak świetnie nadawała się łosiańska maź. Najdłużej utrzymały się w górach, gdzie na stromych stokach lekkie drewniane wozy radziły sobie lepiej niż ciężkie przyczepy, ale wkrótce i tu trafiła nowoczesność ze swymi traktorami i ciągnikami. Potem władza ludowa zakazała prywatnej inicjatywy. Ostatni maziarze zamknęli swoje wozy po stodołach, zajęli się uprawą roli i czym kto potrafi. Grzegorz Jewusiak, jeden z ostatnich maziarzy z Łosia, który w 2012 roku opowiadał mi o swoim życiu i pracy, zatrudnił się w mleczarni, by chociaż w ten sposób móc – jak się wyraził – zostać na wozie.
Dziś tradycje tego ginącego zawodu pielęgnuje Zagroda Maziarska w Łosiu, będąca częścią Muzeum Dwory Karwacjanów i Gładyszów w Gorlicach. Można tu nie tylko poznać historię maziarzy i obejrzeć pamiątki po nich, lecz nawet, czasami, przejechać się autentycznym maziarskim wozem!
Korzystałam z książki Marii Brylak-Załuskiej Maziarska wieś Łosie. Fot. K. Pachla - Wojciechowska, CC BY SA