Na piknik!

Na piknik!

Autor: Krzysztof Jakubowski, Licencja: CC BY-SA

Piknik. To słowo od zawsze budziło sympatyczne konotacje. Nic dziwnego, bo przecież nierozłącznie kojarzyło się z wiosną, ciepłym, wolnym od pracy dniem i eskapadą poza duszne, przeludnione miasto.

Najbardziej chyba znany w świecie piknik utrwalił francuski malarz Édouard Manet, a jego płótno Śniadanie na trawie, wystawione w latach 60. XIX wieku, zyskało wielką – być może nie do końca zasłużoną – sławę. Realistyczne przedstawienie nagiej modelki w towarzystwie dwóch ubranych młodzieńców wywołało wówczas niemały skandal i do dziś jest wdzięcznym tematem dla różnorakich odniesień, transformacji i pastiszów.

Tymczasem w Krakowie i okolicach przez długie lata wiosenne wypady za miasto nazywano bardziej swojsko – majówkami. Zapożyczony z języka angielskiego, raczej nieużywany termin „piknik” powrócił i zaczął pojawiać się coraz częściej, począwszy od lat 90. Wcześniej – ciekawostka – uznawany był za ...przestarzały.

Celem niedzielnych wycieczek był przede wszystkim Las Wolski i Panieńskie Skały. Odwiedzano też Wolę Justowską oraz park przy pałacu Decjusza, udostępniany w niedziele i święta bez ograniczeń. Przy nieistniejącym mostku na Rudawie (dziś narożnik ulic Piłsudskiego i Retoryka) czekali włościanie i fiakrzy przewożący amatorów majówki, za niewielką opłatą. Popularnym miejscem nieco dalszych wycieczek – zwłaszcza w Zielone Święta – był klasztor na Bielanach, gdzie odbywał się wielki odpust. Wtedy znaczna część mieszkańców przenosi się tutaj i na łonie leśnej przyrody, opodal wrzawy miejskiej, używa tych kilku błogich chwil czarodziejskiej samotności, lubego orzeźwienia i słodkiej zabawy – pisał pamiętnikarz Józef Mączyński (1845).

Inna, znacznie starsza tradycja kazała krakowianom rokrocznie – w pierwszy wtorek po Wielkanocy – wyprawiać się na drugi brzeg Wisły, do Podgórza, gdzie okolice kościoła św. Benedykta ożywiały się za sprawą towarzyszącego mszy i odpustowi radosnego festynu, wywodzącego się ze starosłowiańskich kultów. Jego nazwa – Rękawka – jest pamiątką po legendzie o pierwszym władcy Krakowa, Kraku, któremu lud usypał z wdzięczności mogiłę nazwaną jego imieniem (ziemia na kopiec miała być noszona w rękawach – stąd nazwa). Nieodłączną atrakcją takich festynów był drewniany, namydlony słup, na którego szczycie umieszczano czekający na śmiałka kosz z pętem kiełbasy i butelką siwuchy.

Prawdziwy rozkwit „piknikowania” przyniósł dopiero XX wiek, choć w przypadku Krakowa nie wiązało się to z rozwojem komunikacji. U progu niepodległości otworzyły się w dziedzinie rekreacji nowe możliwości, a atrakcji wcale nie trzeba było szukać z dala od miasta. Istotne było „odzyskanie” Błoń, które w znacznej części były dzierżawione przez miasto austriackiemu garnizonowi. Odtąd było to świetnie położone miejsce na świąteczne leniuchowanie, toteż nie wszyscy docierali do Lasu Wolskiego. Modne stały się też usypane w latach 1907–1914 przeciwpowodziowe wały Wisły i Rudawy, która płynęła teraz obok klasztoru norbertanek. Dość rewolucyjne przemiany obyczajowe, dopuszczały już możliwość swobodnego plażowania obojga płci, co dotąd możliwe było tylko w odległych nadmorskich kurortach. U progu lat 30. urządzono nad Wisłą kilka wysypanych piaskiem plaż (m.in. obok Wawelu i przy ujściu Rudawy). Warto jednak przypomnieć, że opalenizna jeszcze długo nie była w modzie, uważano, że przystoi raczej chłopkom niż panienkom z dobrego domu.

Majówki miały swój specyficzny (istotny!) rytuał związany z aprowizacją. Dźwigano – najpierw w tobołkach, później w plecakach i chlebakach – kanapki z kiełbasą, jaja na twardo, pomidory kiszone, ogórki etc. Bardziej zapobiegliwi zabierali sznycle bądź pieczone udka kurczaka. Uczta odbywała się na rozłożonym kocu, w dobrym tonie było użycie serwetek. Popijało się zwykle oranżadą z butelek zwanych krachlami, z charakterystycznym pałąkowatym zamknięciem, wygodnym, bo wielokrotnego użytku. Spotykało się je w handlu (raczej prywatnym) aż do końca lat 70.

Stosunkowo nową atrakcją były baseny pływackie. Pierwsze z prawdziwego zdarzenia powstały w ramach kompleksu pod nazwą Miejski Stadion Sportowy, przy al. 3 Maja, w 1938 roku. Zastąpiły zlikwidowaną wówczas wysłużoną pływalnię w parku Krakowskim. Kolejne baseny urządzono dopiero po ostatniej wojnie, m.in. przy klubach sportowych „Wawel” i „Wisła”. Dziś pozostały po nich jedynie wspomnienia. W latach 50. i 60. skutecznie rywalizowały z basenami krakowskie rzeki. Mimo że w 1961 roku – ze względu na skalę zanieczyszczeń – zakazano kąpieli w Wiśle, w praktyce nikt tego nie przestrzegał. Niezapomniane były pikniki przy kaskadowym ujściu Rudawy, choć po przedwojennej plaży „Krokodyl” nie było już śladu. Siadało się na stopniach, a woda leniwie lała się na plecy. Żyć nie umierać... Szukający mocniejszych wrażeń podążali w górę rzeki, w rejon czwartego z kolei mostu – już na Woli Justowskiej – z którego można było bez obaw (?) skakać „na główkę”. Nie dawała takiego komfortu Wilga zanieczyszczona do granic możliwości. Do kąpieli nadawało się natomiast położone obok – na tyłach ul. Szwedzkiej i budującego się os. Podwawelskiego – podłużne jeziorko, pamiątka po dawnym korycie. Piknikowali tam głównie mieszkańcy Dębnik, Ludwinowa i Zakrzówka. Ostatnia z plaż, o nazwie „Wawel”, na cyplu naprzeciw zamku, zniknęła pod wodą, po nieszczęsnym spiętrzeniu i obmurowaniu rzeki, jesienią 1965 roku. Położone w rejonie Przegorzał tzw. dzikie plaże przyciągały jeszcze do końca lat 60.

Później już mało kto ryzykował kąpiel w Wiśle...


Fot. Biblioteka Narodowa, domena publiczna