Wiosną 1915 roku wszyscy byli już zmęczeni wojną. Wprawdzie wojskom Austro-Węgier udało się zatrzymać rosyjski „walec parowy” i obronić Kraków, lecz trzy miesiące zimowych walk w Karpatach przyniosło tylko straty.
Generał Franz Conrad von Hotzendorf, głównodowodzący CK Armii, od dłuższego czasu forsował plan uderzenia na zajęte przez Rosjan Gorlice, ładne galicyjskie miasteczko z 613 domami, szpitalem, kilkoma fabrykami oraz wielką rafinerią nafty. W operacji, nazwanej później „przełamaniem gorlickim”, 217 tysięcy żołnierzy austro-węgierskich i pruskich zaatakowało miasto, bronione przez 150 tys. rosyjskich żołnierzy, 200 dział, kilometry zasieków i drutu kolczastego oraz generała Radko Dimitriewa, zwanego „małym Napoleonem”. Zanim to nastąpiło 1045 dział i 70 moździerzy ostrzelało Gorlice huraganowym ogniem, który niemal zmiótł miasto z powierzchni ziemi.
Stanisław Feliks Grąglowski, urzędnik sądowy i świadek tych wydarzeń, opisał je w „Pamiętniku z inwazji rosyjskiej w Gorlicach”.
10 grudnia 1914 roku. Poszedłem obciąć konary z wierzby przy stodole koło krzyża na opał. Słyszałem strzały karabinowe od Ropicy Ruskiej. Strzały te utkwiły mi w głowie, lecz nie mogłem się nic dowiedzieć, ale przeczuwałem że się na coś zanosi, jakaś ciężka atmosfera nas przygniata, a zarazem rosła otucha – chociaż nie wiedzieliśmy dlaczego.
27 grudnia. Na Nowej Wsi okopuje się wojsko austriackie. Pośpieszyłem do domu. Gdy tylko wpadłem, już dały się słyszeć strzały karabinowe. (…) Mieszkania nasze strasznie ucierpiały, bowiem położone były między pozycyami austriackimi a moskiewskimi a kule szyły nasze domy na wylot.
28 grudnia. Ino świt pouciekaliśmy z domu do piwnicy Rąpały. Piwnica ta miała co najwyżej 6 metrów kwadratowych, zawalona ziemniakami i burakami i różnemi rupieciami starczyć musiała na mieszkanie i wychodek razem dla 16 ludzi, w której na domiar złego wyprostować się nie było można. Jak kto mógł umieścił się w tej piwnicy – jeden na burakach, na paczce lub na desce i rozpoczynaliśmy nabożeństwo: najprzód godzinki, różaniec, koronki, nowenny, różne modlitwy i pieśni żebrząc zmiłowania Bożego, a nad nami armaty grają, szyby pękają, szkło się tłucze, kominy lecą, rumowisko się sypie do piwnicy, a my oczekiwaliśmy lada chwila naszego końca.
30 grudnia. Ino świt opuściliśmy mieszkanie i schroniliśmy się w piwnicy u Rąpały. Zaraz z rana rozpoczęła się gęsta strzelanina i przestrzegałem wszystkich współlokatorów piwnicznych aby się nie wychylali, bo już kilka kul wpadło do kuchni Rąpałowej (…). Koło godziny 8 rano Rąpała wyszedł widocznie za naturalną potrzebą na pole chyłkiem i dostał postrzał w nogę, a kula przeszyła mu na wylot mięśnie zwane brzuszek. Wpadł do domu przelękniony, zbladł jak chusta, krew z nogi sączyła się – szczęście, że pani Tournelowa która również z nami mieszkała była zaopatrzona w bandaże, gdyż poprzednio opiekowała się rannymi w szpitalu. Rąpała musiał spoczywać spokojnie, ale gdzie? Rozścieliło się mu pierzynę na burakach i tak musiał leżeć – wygodne było to leżenie jak na torturach, buraki bowiem gniotły w plecy i boki. (…) Na domiar złego nasza współlokatorka, pani Kłakowa, żona egzekutora podatkowego zabierała się do połogu w piwnicy między małymi dziećmi, których było sześcioro, a tu żadnej pomocy ani akuszerki…
3 stycznia 1915 roku, niedziela. Z rana był spokój. Zdjęci ciekawością pojedynczo poczęliśmy piwnicę opuszczać i delektować się widokiem dziennym. Dzień był ciepły, słoneczny, bez mrozu. Kobiety zaczęły przyrządzać śniadanie, którego już dawno nie mieliśmy. Przyrządziły kawę i chciały by śniadać w kuchni, ja zaś przeczuwając coś złego nawoływałem do piwnicy. Zeszło rzeczywiście wszystko do piwnicy prócz Anastazji Rąpałowej, która biorąc się na śmiałość chciała także i obiad w kuchni przyrządzić i zaczęła kapustę krązać. Jeszcześmy śniadania nie zaczęli, a już wpadła Rąpałowa z tasakiem w ręku do piwnicy i wyraziła się w słowy: „i ja ranna, i ja mam kulkę”, a na zapytanie gdzie, wskazała ręką piersi i poczęła się słaniać na ziemię. Położyliśmy ją na pierzynę, ale o ratunku już nie było mowy, bo widzieliśmy jak życie z niej uchodzi – zbladła, usta zsiniały mowę zamknęła i oczy w słup zwróciła – po kilku też minutach Bogu ducha oddała. Tak ubył nam znów jeden lokator, a względnie musieliśmy obozować w piwnicy z trupem.
4 stycznia. Siedzieliśmy cicho jak krety w norach, a oswoiwszy się ze strzałami wszelkiego rodzaju – tak, że przykrzyło się nam jak na pewien czas armaty umilkły, a gdy się znów odezwały podnosiło nas na duchu i niejako było naszym żądaniem aby się lepiej bili, to może Moskale się cofną.
6 stycznia. W tym dniu wyczerpały nam się już wszystkie zapasy żywności.
10 stycznia. Opatrzność Boża dała nam dzień bardzo pochmurny, mglisty, śnieg padał bardzo gęsto wielkimi płatami. (…) Obładowaliśmy się jak wielbłądy i dalej w drogę do miasta póki mgła panowała i strzelaniny nie było. Tu zdawało mi się, że nie ma wojny, zaraz też sołdaci rosyjscy poczęstowali mnie kieliszkiem wódki, jajecznicą, chlebem – podjadłem do sytości, dali mi machorki, delektowałem się, słowem – odżyliśmy, chociaż nie mogliśmy się zrazu przyzwyczaić do światła słonecznego.
6 marca. Spalił się mój drugi dom, a z nim wszystko, cośmy posiadali. Zostaliśmy dziadami, ale mieliśmy ufność w Bogu.
2 maja. W niedzielę kanonada wzmogła się do tego stopnia, że przez całe oblężenie coś podobnego nie słyszeliśmy. (…) Jednolity huk – wrzask w powietrzu, ziemia się trzęsie, mury się sypią, w piwnicy pełno moskiewstwa, kurz od sypiących się murów, jeden drugiego nie słyszy co do niego na cały głos mówi, prąd powietrza spowodowany granatami rzucał nas o ściany, w piwnicy byliśmy już pewni, że dziś się z nami stanie koniec – albo nas kula armatnia zmiażdży, albo żywcem w piwnicy zakopie, żegnaliśmy się wszyscy i polecili opiece Bożej. Wśród tej kanonady doszedł nas w piwnicy dym, który z każdą chwilą potęgował się tak, że w końcu począł nas dusić i już od dymu zrobiło się w piwnicy szaro – dzieci zrobiły płacz, kobiety krzyk, tumult był nie do opisania. Widząc to wyszedłem z piwnicy na korytarz nie zważając na strzały, wolałem bowiem zginąć od kuli jak w ogniu i dymie się smażyć.(…)
Przez ciekawość wybiegłem na rynek i o dziwo widziałem wojnę, szturm na bagnety, masa wojska wywija pałaszami, kolbami, Moskale klękają, ręce do góry wznoszą, krzyk, przekleństwo, nie mogłem jednakże naszego wojska zauważyć, myślałem, że się Moskale między sobą biją, bo wszystko wojsko miało jednego koloru szarego uniformy. Później dopiero przyszedłem do mniemania, że musi to być wojsko pruskie, bo mieli na głowie hełmy podobne do naszych żandarmów z mosiężnym szpicem pośrodku. Potem się okazało, że byli to Bawarczycy. Jak długo ten atak w Stróżowskiej ulicy trwał tego już sobie wyobrazić nie mogę, bo widząc to osłupiałem i jak długo na miejscu stałem nie wiem.
Koniec maja. Strzały armatnie zupełnie już ucichły, tylko nocami gdy było cicho, dawało się odczuć głuchy huk armat z wielkiej odległości. Zaoraliśmy ogród, posadziliśmy ziemniaki i buraki
Wpis bez daty. Syn Ludwik który był przy wojsku w Cieszynie donosił nam, że co miesiąc odbywa się asenterunek, a uznanych za zdolnych przeznaczają do marsch kompanii i zaraz odsyłają w pole. Mieliśmy wielką obawę o niego. (…) Ostatnią od niego kartkę dostaliśmy 19 listopada 1915. Wkrótce potem otrzymaliśmy naraz dwie kartki od jego kolegów wojskowych z zawiadomieniem, żeby do syna Ludwika już więcej nie pisać, bowiem w dniu 2 listopada 1915 roku poległ śmiercią bohaterów i pochowany jest w Doberdo. Nie mając dla kogo tych swoich pamiętników spisywać na tem też swoje spostrzeżenia wojenne i odniesione wrażenia kończę.
Pisownia pamiętnika oryginalna. Korzystałam z zasobów Muzeum Regionalnego PTTK w Gorlicach. Fot. Widok na Gorlice od strony Zawodzia przed I wojną światową, Wikipedia, domena publiczna